Oczyszczenia mistyczne są jednym z najbliższych przykładów, za pomocą których możemy sobie wyobrazić czyściec. Są one bolesne, a jednak ci, co je przeżywają, kochają je, ponieważ one przybliżają ich do Boga i są skutkiem jego miłosierdzia. (Yves Congar OP)
Do mieszkania starszej kobiety wtargnął mężczyzna, związał kobietę, a następnie wyszedł na balkon i zaczął strzelać do przechodniów. Zanim oddział antyterrorystyczny przyjechał na miejsce, a potem wszedł do mieszkania zabijając mężczyznę (który nie zamierzał się poddać i otworzył ogień także do nich), zdążył on zabić kilka osób.
Miało to miejsce kilka lat temu, najprawdopodobniej w USA, choć nie pamiętam już szczegółów z relacji o tym w mediach, którą oglądałem.
Można oczywiście uznać, że sytuacja tego człowieka jest z punktu widzenia osoby religijnej beznadziejna. Umyślnie, planując to wcześniej, być może przez dłuższy okres czasu, zabił on kilkoro ludzi, którzy niczym nie zawinili, w tym być może kobiety i dzieci. Był to więc człowiek prawdziwie zły, zdeprawowany, który po śmierci, w przekonaniu wielu wierzących, powinien pójść tam, gdzie jego miejsce - do świata wypełnionego przez pokrewne sobie dusze ludzi zmarłych, a także duchy czyste (anioły), które określa się jako upadłe. Powinien on po prostu zostać potępiony, mówiąc językiem religijnym i biblijnym.
Załóżmy jednak, że człowiek ten w chwili śmierci, już podczas procesu umierania, w jakimś przebłysku poznania tego, co zrobił, zrozumienia rozmiarów zła swojego czynu i krzywdy, jaką wyrządził ofiarom i ich rodzinom, zrozumiał, że był to czyn naprawdę zły, którego nie da się w żaden sposób moralnie usprawiedliwić. Zrozumiał i uznał to (można rozumieć, że wyrządza się krzywdę, a jednocześnie nie być zdolnym do zmiany nastawienia, można nadal chcieć w tym trwać), a co za tym idzie, szczerze, w ostatnich chwilach aktywności swojej świadomości zrodził się w nim żal odnośnie zbrodni, jaką popełnił. Nie strach przed śmiercią, nie lęk przed karą, ale zrozumienie ogromu krzywdy jaką wyrządził spowodowało, że pożałował swojego czynu. Umierał więc już nie jako umocniony w swym zdeprawowaniu zbrodniarz, jak np. sądzeni w Norymberdze zbrodniarze niemieccy, spośród których część nie widziała nic moralnie nagannego w tym, co robili, "wykonywali bowiem tylko rozkazy", ale jak ktoś, kto drugi raz nie dopuściłby podobnego aktu. Załóżmy jeszcze, że zbrodnia ta była dokonana na tle rasowym. Człowiek ten przed śmiercią uważał, że ludzie nie są równi, odmawiał innym godności podobnej do własnej, a do tego obwiniał ich za zło obecne w jego kulturze, przypisując im cechy i czyny, które to zło generowały. W chwili śmierci nie pozbył się on całego uprzedzenia dotyczącego odmienności rasy i nie zmienił radykalnie poglądów, ponieważ nie było na to czasu, a poznanie miał ograniczone. Zdał sobie tylko sprawę z wyrządzenia krzywdy ludziom, którzy na to jednak nie zasłużyli.
Załóżmy jeszcze, że Bóg, o którym mówi chrześcijaństwo, jest naprawdę Bogiem miłosiernym, otwartym na każdy rodzaj duchowej przemiany i skruchy u człowieka, pod warunkiem, że są one szczere i że są wynikiem jakiegoś zrozumienia swoich działań i motywacji, a nie wynikają z analizy zysków i strat, nie są interesowne. Taki Bóg nie chce odrzucenia człowieka i nie godzi się łatwo na wieczność tego odrzucenia. Chce zbawienia każdego, kto tego zbawienia chce. A człowiek, o którym piszemy, w momencie śmierci doznał przemiany, być może w sposób zaczątkowy, niepełny jeszcze i nieutrwalony (bo przecież nie miał na to czasu), ale zaczął żałować swojego czynu. Nie umierał już będąc tak okrutnym, jak jeszcze kilka minut przed śmiercią. Gdyby miał możliwość cofnąć czas, nie zrobiłby tego samego.
Przyjmijmy jeszcze i to, że Bóg docenił ten krótki błysk przemiany i żal odnośnie popełnionej zbrodni. Nie chce On zguby tego człowieka i chce dać mu szansę, aby mógł się on w pełni odmienić i znaleźć kiedyś w Jego świecie. Ale ten człowiek umiera, nie będzie miał już czasu na zmianę siebie, na zmianę wszystkich swoich poglądów i przyzwyczajeń moralnie nagannych, którymi się karmił wiele lat, i które głęboko być może wniknęły w jego naturę. Nie stał się radykalnie przemieniony i święty, zdążył zrodzić w sobie jedynie rozmyty żal nad rozmiarem krzywdy, jaką wyrządził, nadal jednak jest człowiekiem pełnym wad i znaczących ułomności. Bóg zaś jest nie tyle święty, ile jest samą Świętością, treścią Jego istnienia jest każda możliwa wartość i wzniosłość rozwinięte w Nim w sposób maksymalny. Jest On zawsze ich pełnią i zaktualizowaniem. Według nauczania chrześcijańskiego nikt nie może istnieć w Bogu, oglądać Go, doświadczać i pojmować, nie będąc do Niego podobnym, nie będąc przejrzystym duchowo i uświęconym. Do "nieba" nie można więc dostać się nie będąc w odpowiedniej dyspozycji (dlatego niezbawieni nie będą nigdy oglądać Boga, nie ujrzą Go takim, jaki jest w swojej istocie, nawet na Sądzie Ostatecznym). Bóg chce mieć tam tylko przyjaciół, ludzi wolnych od zła, ukierunkowanych na dobro w sposób maksymalny, zdolnych poznawać Go, rozumieć i dzielić z Nim to, co składa się na Jego naturę (która jest Miłością i Światłem), a co będzie w głównej mierze treścią życia wiecznego zbawionych (nie będą nią hurysy i przelewające się z pucharów wino, ale poznawanie i współuczestnictwo w boskiej naturze, doznawanie i współdzielenie jej nieskończonych i niestworzonych bogactw).
Co więc zrobić ma ów człowiek, który jest już zbawiony, tzn. ocalony od wiecznego odrzucenia, ale nie jest zupełnie gotowy wejść do świata, który nie jest w jego światem, bo jest Domem Światła, a on jest ciemny? Jest to świat, którego nie byłby on w stanie należycie pojąć i który nie dałby mu maksymalnego szczęścia z powodu nieprzystawalności jego natury do natury tego świata; z powodu przesiąknięcia rzeczami małymi, błędnymi, nieszlachetnymi i moralnie niskimi. Mogło się to odbyć prosto: zbawiony/niezbawiony. Nie nadając się do nieba i umierając jako człowiek mały, pełen uprzedzeń, nienawiści i być może nie mając żadnych dobrych czynów na swoim koncie, mógł po prostu zostać odrzucony/niezbawiony. To jednak nasze myślenie. Miłość go nie podziela. Dla kogoś kochającego na poważnie, nie ma nic trudniejszego, niż łatwe pozbycie się kogoś, kto (choć duchowo nieatrakcyjny i nie spełniający naszych wymagań) będzie jednak z tego powodu cierpiał i to w sposób przekraczający zrozumienie. Jeśli można tego uniknąć i jeśli jest możliwość, aby to, co w nas brzydkie mogło "wypięknieć", doznać dogłębnej przemiany, to ten, kto kocha nigdy takiej możliwości nie odrzuci. A miłość jest pomysłowa, twórcza, nie lubi łatwych rozwiązań i nie dopuszcza ich, gdy w grę wchodzą rzeczy ważne, zwłaszcza inne osoby i ich wieczny los. Można powiedzieć, że w ten sposób powstał Czyściec, jako program resocjalizacyjny stworzony przez Kochającego, aby umożliwić wszystkim, którzy tego chcą, spotkanie z Nim. Tym samym problem ludzi podobnych do tego, od którego przykładu zacząłem post, został rozwiązany.
* * *
Wg. nauki Kościoła katolickiego, Czyściec jest najpiękniejszym "miejscem" po niebie (w cudzysłowie, ponieważ jest to bardziej stan, niż miejsce, podobnie jak "raj" był stanem, a nie geograficznie zlokalizowaną krainą). Najpiękniejszym, mimo tak zniechęcającej nazwy (powstałej jednak właśnie od idei oczyszczenia).
Według mistycznych wizji świętych, którzy mieli najpełniejsze poznanie tych spraw, o których Pismo św. nie wspomina wprost lub wspomina szczątkowo, najmniejsze cierpienie w czyśćcu jest o wiele dotkliwsze, niż największe cierpienie na ziemi. Nie są to jednak cierpienia zewnętrzne, doświadczanie fizycznego bólu czy trudu; cierpienia czyśćcowe są wyłącznie duchowe i celem ich nie jest zemsta za grzechy, ani fizyczna męka doświadczających ich, ale wewnętrzna przemiana i trwałe oraz dogłębne uszlachetnienie ducha tak, aby - upodobniony do rzeczywistości, w której ma uczestniczyć i oczyszczony z wszelkich słabości, niedoskonałości i nie-pełności w funkcjonowaniu władz(1) - mógł on w pełni, jako nowe stworzenie, percypować i doświadczać jakościowo nową dla siebie rzeczywistość. Funkcjonuje tu zasada znana już w greckiej myśli filozoficzno-mistycznej, że
tylko podobne poznaje podobne, czyli że nie można zrozumieć rzeczy jakościowo nas przewyższających jeśli się nie wzniesie na ich poziom, ani nie można doświadczać w sposób maksymalny (a "po drugiej stronie" wszystko będzie maksymalne) stanów ducha, takich jak szczęście czy radość, nie będąc oczyszczonym z niskich potrzeb, przyzwyczajeń i nieuporządkowań, które tę zdolność stępiają, zaburzają. Człowiek, który przez dwa lata trzymany był w ciemnej izolatce, bez nawet szpary przepuszczającej światło, dozna szoku jeśli skieruje się jego twarz prosto w słońce i każe szeroko otworzyć oczy, być może nawet dozna uszkodzenia części oka. Po prostu nie jest on w stanie znieść światła w całej jego czystości i pełni. O to samo chodzi w "przygotowaniu do nieba", jakim jest Czyściec, procesy w nim zachodzące i zasady kierujące jego trwaniem oraz przebiegiem. Stan czyśćcowy nie jest bowiem jednolity, to niezwykle bogaty wszechświat, a właściwie wieloświat, z wieloma "kręgami" czy jak kto woli, przestrzeniami, z których każda odpowiada innemu etapowi postępu duszy na drodze oczyszczenia i możliwościom poznawczym. Poznawczym, ponieważ jest to też czas przewartościowania wszystkich wartości, dogłębnego, najpełniejszego dotąd dla człowieka zrozumienia spraw i praw rządzących tak jego życiem na ziemi, jak i praw rządzących wszechświatem. W sposób wolny, mając już wszystkie władze i całą uważność skierowaną właśnie na te sprawy, poznaje się i rozumie istotę tak swojego życia oraz przeznaczenia, jak i całego w ogóle stworzenia dokonanego przez Boga. Można powiedzieć, że największe i najpełniejsze poznanie filozoficzno-umysłowe na ziemi, "nie umywa" się, nie jest nawet zbliżone do pełni, jasności i czystości poznania, którego doświadcza się w procesie przemiany czyśćcowej.
Dlaczego to wszystko ma miejsce? Celem czyśćca jest oczyszczenie ze wszystkich wad i słabości, jakie nosiliśmy w sobie i jakim podlegaliśmy podczas ziemskiego życia, a także upodobnienie i przysposobienie do nowej rzeczywistości, która jakościowo jest dla nas obca, przewyższająca wszystko, czego mogliśmy doświadczać w swoim życiu, nawet w chwilach ekstazy. Żeby był to proces trwały i dogłębny, nie może polegać na fizycznych torturach i karach zewnętrznych, które nie mają prawie nigdy mocy resocjalizacyjnej, nie usposabiają człowieka do wyboru dobra i piękna, nie powodują zmian w postrzeganiu hierarchii wartości, nie czynią nikogo głębszym i lepszym. Najczęściej tylko powstrzymują przed robieniem tego samego z powodu lęku i możliwości ponownego doświadczania cierpień. Nie taka dyspozycja jest konieczna, aby móc uczestniczyć w życiu Boga, aby móc istnieć, doświadczać i poznawać na sposób, który przysługuje Jemu z natury. A tym jest właśnie życie wieczne i natura świata duchowego - na uczestniczeniu z nadania, daru, w tym, co Bogu przynależy z natury. Żeby móc oglądać Boga, żeby móc być pojemnym duchowo, na tyle, aby przyswajać i owocnie doświadczać treści prawdziwie nadprzyrodzonych, trzeba być do tego usposobionym, "poszerzonym" duchowo i intelektualnie, wolnym od innych przywiązań i małości, które podczas naszego życia zawęziły nas duchowo, spowodowały skarłowacenie duchowych władz, "duchowych zmysłów", jak mówi się w teologii duchowości.
Celem więc Czyśćca, jest "wytworzyć" człowieka przejrzystego, uczynić go jasnym, podległym duchowym odruchom i (poprzez oczyszczenie percepcji i władz wolitywnych - woli i pragnień), ukierunkować go na świat duchowych wartości, a poprzez zrozumienie i poznanie istoty spraw ziemskich i pozaziemskich uzdolnić go do w pełni wolnego i chcianego wyboru Dobra oraz Tego, który jest przyczyną i źródłem wszelkiego stworzonego dobra i piękna. Który jest ukrytą Zasadą rzeczy, prowadzącą je do ostatecznego celu i spełnienia, pomimo tego, jak historia świata wygląda od naszej strony.
Czyściec więc duchowo upięknia, rozjaśnia i na powrót uniewinnia wszystko, co miało skazy, rysy i rany. Jeśli ktoś nie jest zamknięty na metafory biblijne, na ich wzniosłość i nieprzystawalność do naszych językowych przyzwyczajeń, można powiedzieć, że proces czyśćcowy przygotowuje na spotkanie z Oblubieńcem, nie tylko czyni nas godnymi do przyjęcia przez Niego, ale i uwzniośla nas i nasze władze na tyle, abyśmy mogli w jakiś sposób być do Niego podobni, Jemu równi. Bóg chce mieć przyjaciół, nie poddanych ("Nazwałem was przyjaciółmi"). Tylko w ten sposób może się spełnić zasada
tylko podobne poznaje podobne, co można rozumieć jako
tylko duchowe poznaje duchowe. Jeśli więc człowiek nie zostałby specjalnie uzdolniony do uczestniczenia w tej nowej rzeczywistości, zgodnie ze słowami św. Piotra, do "uczestniczenia w Bożej naturze", jeśli nie zostałby uświęcony i uwolniony od ciążenia ku materii i zmysłom, i jeśli nie zostałby wyniesiony jakby ponad swoją przyrodzoną godność, nie mógłby życia wiecznego doświadczać. Nie byłby w stanie znieść, ani korzystać z jakości, które są treścią świata duchowego. Dlatego właśnie, mimo rozmaitości cierpień doznawanych w czyśćcu (zawsze jednak duchowych i służących przemianie), żaden przebywający tam człowiek nie chciałby zamienić tego stanu na inny poza niebem, poza pełnym uczestnictwem w tym, czego już doświadcza w sposób szczątkowy, fragmentaryczny. Czyściec jest "poczekalnią", z której widać już to, co jest naszym celem, co jest celem samego procesu oczyszczenia, którego doświadczamy. W ostatnich "kręgach" stanu, jaki nazywamy Czyśćcem, w okresie już pełnej niemal gotowości i czystości duchowej, nie doznaje się cierpień. Święci i mistycy mówią o tęsknocie, że jest ona jedyną treścią doświadczaną na tym etapie. Tęsknota za niebem, jego coraz głębsze i trwalsze pragnienie, rozumienie istoty Boga i uwolnienie od wszystkich błędnych obrazów Boga na ziemi, od zarzutów wobec Niego i mylnych wyobrażeń, wzmagają szczęśliwość duszy i pragnienie spotkania z Nim, który jest Całkiem Inny, który nie przypomina niczego z tego, co o Nim myśleliśmy i wiedzieliśmy na ziemi.
Jak widać, Czyściec nie jest ani nieracjonalnym pomysłem, ani miejscem kaźni i tortur. Jeśli się rozumie czym będzie życie wieczne, jaka jest natura życia duchowego i co oznacza termin "zbawienie" w chrześcijaństwie, taka forma przygotowania i oczyszczenia po śmierci, z powodu naszej małej dbałości o to podczas życia ziemskiego, wydaje się logicznie konieczna. A przynajmniej spójna i wysoce prawdopodobna. Dlatego też zarzuty o dowolności hipotezy czyśćca, o jego "pogańskości" czy inne pomysły w tym rodzaju, wynikają zazwyczaj z niezrozumienia odnośnie tego, czym jest i jaka jest jego rola względem życia wiecznego. Wiele z religii i wierzeń ma intuicję świata pośredniego, miejsca pokuty i zadośćuczynienia, czasu potrzebnego na przyswojenie sobie umiejętności i zdolności, które będą nam potrzebne w życiu już niepodlegającym zmianom, ostatecznym (nie należy tego rozumieć jako stagnację i nudę, krążeniem wokół tego samego; życie wieczne będzie niezwykle dynamiczne, jakość przeżywania każdej chwili będzie niespotykanie wysoka i maksymalna, stopień doznawanej szczęśliwości będzie przewyższał każdą najwznioślejszą i najszczęśliwszą chwilę, jakiej doświadczaliśmy na ziemi).
(W czyśćcu) całe jestestwo duszy i jej akty zanurzone są w Bogu,
którego mają za wyłączny przedmiot. Tak miłujący poza osobą miłowaną nie
widzi nikogo, nie widzi świata. Dusza widzi siebie i swoje akty w
świetle Bożym, podczas gdy my Boga odnajdujemy poprzez siebie i świat
stworzony. Wszelka więc myśl duszy związana jest z Bogiem, albo lepiej:
dusza jedynie to ma za przedmiot myśli, co łączy się z Bogiem, co do
Boga się odnosi. Stąd to dusza niezdolna jest myśleć o "swoim"
szczęściu, o "osobistym" cierpieniu, o sobie czyli w niezależności od
Boga. Bo i metafizycznie byt stworzony doskonale pomyśleć da się jedynie
w łączności ze Stwórcą. Dlatego też dusza nie zajmuje się aktami kiedyś
spełnionymi, nie myśli o miejscu, w którym się znajduje, ani jak długo w
nim przebywać musi, lecz uwagę swą skierowuje wyłącznie na cudownie
spełniające się wyroki Boże, w nich się rozkoszuje i gubi tak, że co nie
jest Bogiem, choć byłoby Boże, leży na obwodzie świadomości.
Z wyjątkiem Świętych w niebie nie przypuszczam, aby u kogokolwiek można
spotkać zadowolenie równe temu, jakie odczuwa dusza w czyśćcu: wzrasta
ono z każdym dniem pod wpływem działania Bożego na duszę, a to działanie
wzmaga się w miarę ustępowania jego przeszkody.
Zdaje mi się, że największą karą dla duszy w czyśćcu, to widzieć na
sobie coś, co nie podoba się Bogu, mieć świadomość dobrowolnego występku
przeciw dobroci Bożej; ten zgrzyt przekracza wszystkie inne męki
czyśćcowe. Tak to jest: bo dusze, będąc w stanie łaski (trwające w przyjaźni z Bogiem - przyp. moje), zdają sobie
jasno sprawę ze znaczenia śladów grzechowych, nie pozwalających im
zbliżyć się do Boga.
Wszystko, o czym była wyżej mowa, a co mi objawione zostało i
zrozumiałam, o ile umiejętność umysłu w tym życiu pozwala, wszystko to,
powtarzam, tak niezmiernej jest doniosłości, że wszelkie wyobrażenia i
opisy, odczucie, mądrość, czy wiedza ludzka wydają mi się zawodne i bez
znaczenia. Tym bardziej mi przykro, że nie zdołałam znaleźć wyrażeń
stosowniejszych.
Między Bogiem a duszą stwierdzam zupełną zgodność; gdy Bóg widzi, że
dusza jest w tym stanie niewinności, w jakiej wyszła z Jego stwórczych rąk , wtedy daje jej pewną przyciągającą siłę płomiennej
miłości, zdolnej duszę w nicość obrócić, gdyby dusza nie była
nieśmiertelna.
Bóg przekształca w ten sposób duszę w samego siebie, tak, że ona nic
innego nie widzi jak tylko Jego. On ją nieustannie przyciąga coraz
silniej, rozpala w niej ogień swej miłości, i nie przestaje działać,
dopóki jej nie doprowadzi do stanu pierwotnej nieskazitelności, w
której została stworzona.
Kiedy dusza, wewnętrznie oświecona, rozważa w sobie ogień miłości,
jaki ją przyciąga do (...) Boga, cała jakby topniała
wskutek żaru płomiennej miłości.
Dalej dusza w świetle nadprzyrodzonym widzi, jak Bóg ze swej
wielkiej miłości i w nieustannej opatrzności nigdy nie przestaje jej
przyciągać i prowadzić ku całkowitej doskonałości; a czyni to z miłości
szczerej. Jednak grzech nie odpokutowany nie pozwala iść za tą
przyciągającą siłą Boga, czyli za tym spojrzeniem pojednawczym, jakim
Bóg ją darzy, by ją przyciągnąć ku sobie. Nadto dusza poznaje, co to za
nieszczęście, być wstrzymaną od bezpośredniego oglądania światła Bożego.
Więc rodzi się w niej instynkt - owa żądza zrzucenia więzów, aby bez
zapory mogła się zbliżyć do owego jednoczącego spojrzenia. Powtarzam, że
właśnie świadomość takiego położenia stwarza męki, jakie dusze cierpią w
czyśćcu.
Nie znaczy to, by dusze wielką wagę przypisywały cierpieniom,
niechby i jeszcze tak straszne były. Natomiast, uwaga ich głównie
zwrócona jest na pewną sprzeczność, jaka zachodzi między nimi a wolą
Boga; wyraźnie bowiem wiedzą, jak On goreje dla nich czystą i płonącą
miłością, której przecież są niegodne.
Miłość ta wraz ze swym jednoczącym spojrzeniem działa przyciągająco i
bez ustanku, jakby porywać i unosić było jej wyłącznym celem.
Stąd dusza, gdy to rozważa, rada by znaleźć czyściec jeszcze dotkliwszy
i, porwana siłą miłości ku Bogu, gotowa rzucić się weń, aby tym
wcześniej uwolnić się od więzów, oddzielających ją od Dobra najwyższego.
Fragmenty "Traktatu o czyśćcu" św. Katarzyny z Genui (polszczyzna tego tłumaczenia może brzmieć chwilami nieco archaicznie, ale jest to wynik tego, że po wojnie Traktat nie był chyba tłumaczony na j. polski, używa się wciąż tłumaczeń XIX wiecznych lub przedwojennych).
________________________
Przypisy:
(1) Poznawczych i wolincjonalnych, związanych z wolą i zaangażowaniem,
oddaniem, które staje się w procesie oczyszczenia czyśćcowego pełne i maksymalne, jak np. w sytuacjach
granicznych na ziemi, gdzie gotowi jesteśmy do największych poświęceń, a
uwaga nasza i oddanie sprawie są zupełne; taka sama zupełność i
gotowość do bycia-dla, są konieczne, aby móc uczestniczyć w boskiej
rzeczywistości.