Wiara jest zaufaniem temu, co do czego mam powód wierzyć, że jest prawdziwe. (J.P. Moreland)

Wiara religijna i zabobon są czymś całkowicie różnym. Drugie wypływa z lęku
i jest rodzajem fałszywej nauki. Pierwsze jest ufnością. (L. Wittgenstein)

W sytuacji niepewności poznawczej, w jakiej znajduje się człowiek odnośnie istnienia Boga, bardziej racjonalnym jest
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie.
(przekonanie własne)

sobota, 31 marca 2018

Czy Chrystus zstąpił do piekła?

Zstąpienie Chrystusa do "piekieł" jest prawdą wiary, znajdującą się w chrześcijańskim Credo. Co jednak oznacza?

Jak pisze Robert Rynkowski w artykule "Zstąpił do piekieł, czyli dokąd i po co?":
(...) Pojawiające się w greckiej wersji wyznania wiary greckie wyrażenie katelthonta eis ta katotata niekoniecznie oznacza zstąpienie do piekieł. Tak naprawdę chodzi tu o dół, a słowo katotata koresponduje z katotera (niższe) z Ef 4, 9. Przyjęte w tłumaczeniu łacińskim wyrażenie descendit ad infernos (Sobór Laterański IV, 1215 r.) sugeruje piekło. W tekście greckim chodzi jednak o starotestamentowy Szeol (gr. Hades), nie zaś piekło we właściwym sensie, takim, w jakim dzisiaj jest rozumiane.
i dalej:
Generalnie wiara ta sprowadzała się do przekonania, że zmarli trafiają do Szeolu, krainy umarłych. Był on rozumiany jako jednakowo smutny i jednakowo beznadziejny dla wszystkich, dla dobrych, mniej dobrych i złych. Wieczność dla każdego była tak samo przygnębiająca, mroczna i nudna. Wszystkich pozbawiał on nadziei i wykluczał możliwość poprawy.
Biblijny Szeol (a grecki Hades) nie był miejscem kary, piekłem w naszym rozumieniu. Był krainą umarłych, do której trafiali sprawiedliwi (na początku trafiali tam wszyscy, nie było podziału na dobrych i złych, później te przekonania przekształciły się), ponieważ nie było wtedy rozwiniętej koncepcji zbawienia i nieba po śmierci. Rodziła się dopiero koncepcja zmartwychwstania, czyli ponownego przywrócenia do życia w ciele.
Szeol był miejscem przebywania wszystkich zmarłych sprawiedliwych do czasu osiągnięcia zbawienia, czyli życia wiecznego. Nie było to jednak możliwe przed dokonaniem odkupienia przez Jezusa, którego zbawcza śmierć otworzyła bramy Szeolu i umożliwiła człowiekowi pełne pojednanie z Bogiem, przywróciła przyjaźń pomiędzy Nim a człowiekiem i zadośćuczyniła za grzechy ludzkości od jej początków.

Rynkowski dalej pisze:
(...) Oszczędne i dość nieprecyzyjne wypowiedzi Biblii, a także grecka wersja wyznania wiary wskazują zatem, że Jezus zstąpił do Szeolu, krainy zmarłych, nie zaś do miejsca kary, piekła. Jednak to miejsce, do którego zstąpił, to miejsce beznadziei i odcięcia od Boga. Ciekawe jest to, co w tym kontekście mówi Gisbert Greshake (Życie silniejsze niż śmierć, s. 145n). Zdaniem tego teologa zstąpienie Jezusa do piekieł oznacza doświadczenie przez Niego Szeolu. A Szeol to królestwo zmarłych, strefa totalnej pustki, opuszczenia przez Boga. Jest to kraina, w której człowiek przestał chwalić Boga, a Bóg zapomniał o człowieku, a zatem taka, w której nie ma żadnej komunikacji między Bogiem a człowiekiem.
Jezus zstąpił tam, aby doświadczyć wszystkich konsekwencji opuszczenia przez Boga (wziął na siebie ludzkie grzechy, przez co musiał doświadczyć także ich skutków, czyli pełnego oddzielenia od Niego, pozbawienia stanu przyjaźni z Nim) oraz aby ogłosić zmarłym amnestię, wyprowadzić ich stamtąd.

Chrystus zstąpił więc do "piekieł", czyli do Szeolu, świata zmarłych sprawiedliwych ("dobrych"), nie do piekła odrzuconych i złych. Z tego ostatniego stanu nie ma już odwrotu, wola potępionych jest utwierdzona w złu i Chrystus nie miałby co robić w świecie pozbawionym nadziei i możliwości zmiany.

poniedziałek, 26 marca 2018

Czy może poznać Boga i prawdę człowiek nieetyczny?

"Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością" (1 Jana 4,8).

W zasadzie można by na tym zakończyć, św. Jan zawarł w tych słowach odpowiedź.
Można dodać jeszcze, że Bóg jest Osobą, nie Obiektem w przyrodzie, do którego dostęp ma każdy, kto chce lub komu pozwalają na to warunki (np. zaawansowana technologia).

Gdy stoimy przed człowiekiem, który nie jest naszym przyjacielem, który jest obcy i wrogi, nie dajemy mu dostępu do siebie. Nawet jeśli okazuje wobec nas swoją władzę (a może m.in. właśnie dlatego). Ma w ręce nasz dowód tożsamości, wie ile mamy wzrostu, jak mamy na imię i zna datę naszych urodzin. Sądzi, że nas zna i wie o nas to, co najważniejsze. Wiemy jednak, że się myli. Wie o nas to, co jest najmniej istotne i co jest wiedzą faktograficzną, najbardziej powierzchowną i często uwarunkowaną zewnętrznymi okolicznościami - imię nadane przez rodziców, miejscowość urodzenia, na którą nie mieliśmy wpływu i która mogła być całkiem przypadkowa (prywatny szpital w innym mieście i opłacony w nim pobyt 2-3 dniowy, w miejscowości, której nie lubimy i która nie odegrała żadnej roli w naszym życiu), wyuczony zawód, którego mogliśmy nigdy nie wykonywać z racji zmiany zainteresowań i przekwalifikowania, itd. Nic nie wie ten człowiek o nas jako o osobie. Wie o faktach z naszego życia, często oddalonych i obojętnych już dla nas, nie ma jednak żadnego dostępu do naszego osobowego świata wewnętrznego, do świata naszych przekonań, systemu wartości, jaki wyznajemy, do naszego poznania odnośnie wymiaru materialnego, psychologicznego lub metafizycznego, czy do świata naszych potrzeb, pragnień, umiejętności i pasji. Nie ma pojęcia kim jesteśmy i nie może go mieć, jeśli sami nie zechcemy odsłonić się przed nim. Nie ma do nas żadnego klucza, jest całkiem bezsilny. Jesteśmy osobami, nosimy w sobie pewną przestrzeń aksjologiczno-poznawczo-dążeniową, mamy doświadczenie świata i historię osobistą, która to doświadczenie filtruje, przetwarza to doświadczanie świata i rzeczy na pewną syntezę przekonań, upodobań i pragnień. Wszystko to się odbywa w sposób niewidzialny, nierejestrowalny dla kogoś z zewnątrz (jeśli nie jest bliskim i jeśli nie ma do nas dostępu przez miłość), choć może się częściowo objawiać działalnością, jeśli na to się zdecydowaliśmy. Dlatego ten, o kim nie chcemy, aby miał o nas istotną i pogłębioną wiedzę, nie może jej posiąść.

Jeśli Bóg jest Osobą, nie Obiektem lub jakimś bezosobowym prawem, choćby metafizycznym, wniosek nasuwa się sam. Będąc Osobą, jest pewnym światem, przestrzenią wewnętrzną, w której wszystko, co istniejące, istnieje w sposób maksymalny, pełny, doskonały. Jest więc On pewną sumą cech, atrybutów i możliwości, które czynią Go Jakością. Bóg nie jest Faktem, obiektem lub równaniem, którym można zawładnąć, jest Jakością, a więc przestrzenią Prawdy i Świętości, która pozostaje nieosiągalna, niedostępna dla tych, dla których Bóg chce pozostać niedostępny. Do prawdziwej wiedzy o sobie, do głębokiego poznania nas dopuszczamy tylko osoby, które są nam oddane i które mają do nas szacunek, czyli te, które nas kochają. Dlaczego Bóg, który jest samą prawdą, świętością i czystością, miałby mieć niższe wymagania niż my? Nie ma żadnego powodu tak sądzić. Dopuszcza On do siebie, a więc daje właściwe i głębokie poznanie swojej Osoby tylko tym, którzy będą Jego przyjaciółmi*. Nikt inny, kto nie kieruje się głębokim i szczerym pragnieniem poznania Boga, nie uzyska nigdy klucza do Jego osoby i sekretów Jego istnienia. Choćby stwierdził o własnych siłach, że Bóg istnieje, nic więcej o Nim nie będzie w stanie powiedzieć. Bóg pozostanie dla niego na zawsze nieosiągalny jako świat i przestrzeń właściwego poznania. Będzie on jak Mojżesz, któremu Bóg z powodu jego grzechu nie pozwolił wejść do ziemi obiecanej i który umarł widząc z daleka tylko jej zarys.

"Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością"

"Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą"

Pomijając już to, że tylko podobne może zrozumieć podobne (więc jeśli nie upodobnimy się do przedmiotu poznania, zwłaszcza, gdy dotyczy to rzeczy subtelnych, praw i prawd świata duchowego), Bóg po prostu nie udziela poznania, a więc swojej łaski, ludziom nieczystym i złej woli. Wymusza to na nim Jego wewnętrzna prawda i świętość/szacunek wobec Siebie, wobec tego, kim jest odwiecznie i kim przestać być nie może, ani nie chce.

Jeśli więc ktoś źle się prowadzi, jeśli nie nadaje sobie, ani swoim poszukiwaniom żadnej dyscypliny duchowej/moralnej, jeśli inni doznają z jego strony krzywdy i niesprawiedliwości (także poprzez nierzetelną, niesprawiedliwą ocenę ich wierzeń i systemów wartości), jeśli nie jest człowiekiem "dobrym" lub choćby przyzwoitym, to zajmując się filozofią, metafizyką czy religią, traci tylko czas. Jest to jedynie zabawa w prawdę i intelektualna rozrywka, która nie zrodzi żadnych istotnych owoców.

Jest pewne, z punktu widzenia religii, że człowiek nieetyczny nie może poznać Boga, a więc również pełnej prawdy dotyczącej świata i osób ludzkich. Nawet tym, którzy to poznanie kiedyś osiągnęli, oczywiście częściowo, poprzez prawdziwe doświadczenie duchowe i oddanie sprawom religii, Bóg to poznanie odbiera, jeśli nie byli wierni i zeszli z dobrej drogi. Przy końcu życia zostaną z pustymi rękami, pamiętając już tylko mgliście, że pamiętali.

"Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie». Rzekł do Niego Juda, ale nie Iskariota: «Panie, cóż się stało, że nam się masz objawić, a nie światuW odpowiedzi rzekł do niego Jezus: «Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego, i będziemy u niego przebywać." ** (Ew. św. Jana, 14,21)

___________________

* A więc istnieje rodzaj gnozy chrześcijańskiej, czyli poznania nieoczywistego, uzależnionego od stopnia zaangażowania i oddania sprawom wiary (a także od wolnej decyzji Boga, który decyduje komu i co zechce objawić), wiedzy dla "wybranych", z tym zastrzeżeniem, że "Wybranymi moimi są ci, którzy Mnie wybierają", a więc jest to poznanie dostępne wszystkim tym, którzy chcą go dostąpić i którzy Boga szukają, nie po to, aby Nim zawładnąć i aby mieć o Nim wiedzę, ale aby miłośnie zbliżyć się do Niego i zjednoczyć z Nim.

** Bóg nigdy nie przebywa w duszy bezczynnie, działa w niej, powoduje jej wzrost, pomnaża światło i poznanie, porządkuje, prowadzi i utrwala w dobrym.

Wiara. Przeszkoda, czy pomoc w byciu dobrym?

Nikt nie wie, jak zachowałby się ten policjant, gdyby nie był chrześcijaninem. Być może jego gotowość do poświęcenia życia, bo przecież liczył się z tym na poważnie w tej konkretnej sytuacji (był francuzem i miał świadomość, że zabito we Francji w ten sposób w przeciągu 3 lat ponad 240 osób), nie byłaby radykalnie inna (już jako policjant wyraża gotowość do tego), trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że świadomie przeżywana wiara uzdalnia w dodatkowy sposób do jeszcze większej gotowości na możliwość utraty zdrowia lub życia i że w chwilach tak trudnych decyzji pomaga wybrać opcję mniej korzystną dla siebie. Policjant był młody, przygotowywał się do ślubu kościelnego, miał dla kogo żyć i miał powód, by zachować się ostrożniej. Wybrał inaczej. Już kiedyś ktoś zrobił coś podobnego w naszym kraju i tamtej osobie też wiara pomogła podjąć taką decyzję. To skłania do intuicji, a nawet rodzi uzasadnione przekonanie (biorąc pod uwagę całe rzesze innych wierzących, gotowych do poświęceń, jak choćby o. Damian de Veuster czy o. Marian Żelazek, który pielęgnując trędowatych przez kilkadziesiąt lat nigdy nie założył rękawiczek z szacunku do nich), że wiara, jeśli jest przeżywana świadomie i w sposób zaangażowany, jeśli nie jest tylko poglądem, ale sposobem bycia i troską o pielęgnowanie żywej relacji z Bogiem, nie tylko nie rodzi ludzi słabych, zakompleksionych i lękliwych, jak starają się wmówić światu niektórzy ateiści, ale przeciwnie, daje siłę i motywację, a często nawet niespotykaną gdzie indziej odwagę do działań niekonwencjonalnych czy heroicznych (patrz post Argument z przekraczania granic). Trudno, naprawdę trudno, nie mając wiary i nie będąc osobą religijną, żebrać każdego dnia przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat po to, aby całą sumę oddać na remont kościołów i pomoc potrzebującym dzieciom. Dobri Dobrev uzbierał (do końca 2016 roku, żył jeszcze ponad rok, zmarł w tamtym miesiącu) w ten sposób 40 tys. euro (niecałe 170 tys. złotych; pomogły one m.in. kilkunastu domom dziecka). Zbierając pieniądze (do końca życia, zmarł mając 103 lata) nie zaglądał nawet do puszek, do których je wrzucano. To nie wszystko, jedną część swojej niskiej emerytury oddawał swojej parafii na jej potrzeby, inną część jadłodajni dla bezdomnych, w której sam się żywił. Nie miał elektryczności, ubrań, wielu rzeczy codziennego użytku, a nie miał, bo tego nie chciał.

Dobri Dobrev na ulicach Sofii

Link (podstawowe informacje o wydarzeniu)

Tutaj nieco więcej o samym żandarmie i jego religijnej drodze: link

sobota, 24 marca 2018

Czy wolno katolikowi modlić się do Maryi?

Na pytanie, czy wolno katolikowi prosić kogokolwiek innego z istot duchowych poza Bogiem o łaski i pomoc materialną/duchową, Kościół ma tylko jedną odpowiedź: nie wolno.

Nie wolno więc w Kościele katolickim prosić o łaski jakiegokolwiek świętego, w tym największego spośród nich, czyli Matki Chrystusa. Nie wolno tym samym katolikowi modlić się bezpośrednio do Maryi.

Nauka Kościoła dopuszcza tylko trzy sposoby, rodzaje odniesień do osoby Maryi:

- "z Maryją" - jako Siostra w wierze, wyprzedzająca wierzących na drodze chrześcijańskiej, i jako Matka Kościoła, ponieważ dzięki jej Fiat <Niech mi się stanie...>, Bóg mógł zapoczątkować w świecie duchowe odrodzenie ludzkości <a tym jest właśnie Kościół, wspólnotą odrodzonych w Duchu Św. ludzi, której dała początek>, towarzyszy im i wspiera ich poprzez przykład zawierzenia i posłuszeństwa Bogu oraz zaangażowania w misję swojego Syna; można inaczej określić tę drogę w ten sposób: z Maryją przez Jezusa do Ojca w Duchu Świętym.

- "jak Maryja" - jako doskonała Chrześcijanka i tota pulchra <cała piękna, duchowo; jako pełna łaski> może być przykładem do naśladowania dla innych chrześcijan/wierzących; może ich mobilizować do przekraczania siebie i do bycia coraz bardziej na "tak" wobec Boga, tak, jak robiła to Ona, jednocząc swoją wolę w stopniu maksymalnym z Jego wolą; można tę drogę określić w taki sposób: Jeśli Paul Claudel pisze w swoim Dzienniku, że "Boga możemy oglądać w oczach tych, którzy patrzą na Niego", to Bożego Syna, a w Nim i przez Niego całą Trójcę, możemy widzieć w oczach Tej, na którą wejrzał Wszechmocny; Łk 1,48 (ks. R. Rogowski).

- "przez Maryję" - wstawiennictwo Maryi za ludźmi żyjącymi na ziemi, tak samo jak wstawiennictwo innych świętych, wynika z tzw. przywileju obcowania świętych, czyli z komunii miłości pomiędzy członkami Kościoła już zmarłymi (ale żyjącymi "po tamtej stronie"), a jeszcze żyjącymi tutaj. Jest ono tylko wyjątkowe, ze względu na Jej zasługi i godność (godność osoby pozbawionej najmniejszej skazy grzechowej, nawet grzechu lekkiego w ciągu całego swojego życia, co ma źródło w wolności od grzechu pierworodnego, a zatem i jego skutków, a także godności wypływającej z bycia Theotokos, Matką Boga <wcielonego>). Wierny ma więc świadomość, że pewne dobra duchowe i łaski przychodzą od Boga za Jej pośrednictwem, ponieważ właśnie ze względu na Jej zasługi obdarzył Ją Bóg takim przywilejem, pośredniczenia i wypraszania duchowych dóbr dla ludzkości, i może to uznać, a w jakiejś mierze nawet powinien.

Zabroniona jest jednak czwarta droga: "do Maryi".

Nie wolno katolikowi zwracać się wprost do Maryi, ani do żadnego innego świętego, z prośbą o jakiekolwiek dobra i łaski. Nie może on prosić te osoby o dary z ich strony. Jedynym źródłem łaski (czyli w sensie ścisłym: duchowej, nadprzyrodzonej pomocy udzielanej duszy, lub metaforycznym: jako "daru", wszelkiej pomocy, jakiej człowiek potrzebuje, także materialnej) dla każdego chrześcijanina, w tym dla katolika, jest Bóg. Jest on stwórcą "wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych", jedyną przyczyną istnienia światów i ludzi, i tylko On dysponuje i rozporządza wszelkimi istniejącymi dobrami, tymi niestworzonymi, należącymi do Jego natury, jak i zaistniałymi z Jego woli. Tylko ktoś, komu udzieli On takiego przywileju, może pośredniczyć w rozdawaniu dóbr należących i pochodzących od Niego. Kościół uznaje, że Bóg udziela takiego przywileju świętym i wybranym przez siebie osobom, ze względu na ich zasługi, ponieważ heroiczność czyjegoś życia (stopień zaangażowania w sprawy duchowe i zjednoczenia z Bogiem, a także poświęcenia i wyrzeczenia, które ta droga kosztowała), gromadzi pewną ilość zasług, pewien ich "skarbiec", z którego mogą później korzystać inni członkowie Kościoła, także żyjący jeszcze na ziemi. Tak jak więc prezydent lub dobry król (w krajach demokratycznych prezydent ma ograniczone możliwości, zostańmy więc przy królu) może obdarzyć poddanego jakąś godnością, np. wyższym stopniem wojskowym, piastowaniem urzędu (jak Faraon starotestamentowego Józefa) czy podarowaniem pewnej ilości ziemi, jeśli ów poddany wykazał się jakimś heroizmem i np. przyczynił się do skutecznej obrony kraju przed zagrożeniem, tak Bóg może udzielić komuś przywileju w rozporządzaniu pewną ilością dóbr należących do Niego. Tak Bóg traktuje swoich przyjaciół (którymi w pierwszym rzędzie są święci, później wszyscy inni, którzy powiedzieli Mu "tak"). Takim przywilejem, wg. nauki Kościoła katolickiego (a nikt inny poza jego członkami nie jest zobowiązany do uznania tego), Bóg obdarzył Maryję w stopniu wyższym niż pozostałych świętych, ze względu na Jej szczególne zasługi i godność (którą otrzymała od Niego, z Jego łaski). Może więc ona, tak jak inni święci, pośredniczyć w otrzymywaniu przez ludzi dóbr pochodzących od Boga, ale wolno Ją prosić właśnie o pośrednictwo w ich otrzymaniu od Boga, a nie prosić Ją samą o udzielenie tych dóbr. Ponieważ Ona ich nie posiada. Wszystko, co posiada Maryja, i wszystko, czym jest, a raczej kim jest, otrzymała Ona od Boga i Jemu zawdzięcza. Dla wierzącego jest Maryja w kontekście historycznym Siostrą i wzorem chrześcijanki, w porządku duchowym zaś jest Matką, jako źródło zgody ze strony ludzkości na Bożą propozycję zbawienia świata poprzez Wcielenie Chrystusa (stanie się przez odwieczną Osobę Bożą realnie i na całą wieczność człowiekiem) i dzięki temu zapoczątkowanie przez Boga "ery Ducha Świętego" w historii świata. Dzięki Jej woli współpracy, Jej otwartości na Boże działanie i zjednoczeniu woli z wolą Stwórcy, Bóg mógł dokonać dzieła odkupienia (niezależne od nas zaistnienie zasługi Chrystusa, wyjednującej poprzez zbawczą śmierć zbawienie dla ludzi) i zbawienia świata (przyjęcie owoców tego odkupienia i jego konkretna realizacja w życiu konkretnego człowieka; "odkupiłeś nas bowiem bez nas, ale zbawić nas bez nas nie możesz", św. Augustyn). W tym sensie, a także w sensie ciągłej troski i aktywności duchowej na rzecz doskonalenia się Kościoła na ziemi, Maryja może być nazywana Matką tego Kościoła, ponieważ Jej zgoda go zrodziła, a Jej modlitwa go podtrzymuje i wspiera. Nie jest Ona jednak źródłem łaski, ani nie posiada z własnej natury dóbr, których mogłaby udzielać ludziom. Człowiek więc może prosić Ją tylko o pośrednictwo w ich otrzymaniu. Może więc zwracać się do Maryi, tak jak do innych świętych, z prośbą o wstawiennictwo w jakiejś intencji, o wyproszenie danej rzeczy ("rzeczy" w cudzysłowie, powinny to być w pierwszym rzędzie dobra duchowe) u Boga. Może więc katolik modlić się wyłącznie przez Maryję do Boga, nie może i jest niewłaściwe/niestosowne prosić Ją o cokolwiek tak, jakby Ona była źródłem wypraszanej rzeczy, jakby od Niej zależało, czy człowiek owo dobro otrzyma i czy jest słuszne, aby je otrzymał. Maryja nie może (ani nie chce) niczego, na co nie pozwoliłby Bóg.

Kościół więc zabrania wiernym zwracania się wprost o pomoc do świętych, a także do Maryi, wprost, czyli prosić ich samych o udzielenie jakichś łask, dóbr doczesnych lub duchowych. Nie oznacza to jednak, że prośba tak do Maryi, jak i do świętych, brzmiąca np. "Maryjo, proszę o pomoc w takim a takim problemie" lub "św. Faustyno, spraw proszę, abym uwierzyła w miłość Bożą, bo bardzo trudno uwierzyć mi, że Bóg jest dobry lub cokolwiek dla Niego znaczę", jest naganna, niewłaściwa, o ile katolik ma świadomość, że jest to skrót myślowy, a formułując prośby w ten sposób, nie zaprzecza się pośrednictwu tych osób. Duchowość nie jest i nie powinna być legalistyczna, oparta na ścisłych wytycznych i formalizmach. Wszyscy zaangażowani w sprawę wiedzą o co chodzi proszącemu, tak on sam, jak i Bóg, Maryja czy święty, nawet jeśli nie werbalizuje on tego całkiem właściwie albo nie dołącza do każdej modlitwy wykładu z teologii dogmatycznej, wolno mu więc przedstawiać prośby w sposób, który nie wyraża w sposób doskonały intencji, jaką to wyrażenie skrywa. Komunia świętych, czyli więź i współpraca pomiędzy już zbawionymi, a wciąż zbawianymi, bo żyjącymi na ziemi, oparta jest na miłości i nadprzyrodzonej przyjaźni, jeśli więc w ogóle tej więzi nie byłoby, a więc duchowej sympatii i elastyczności wynikającej z przenikania się serc i umysłów (święci w jednym błysku rozpoznają stan ducha proszącego i jego intencje), jakakolwiek prośba pozbawiona byłaby sensu.

Można więc na pytanie postawione w tytule posta odpowiedzieć, że w sensie ścisłym i formalnym nie wolno katolikowi modlić się do Maryi. Wolno mu jednak zanosić prośby do Niej i prosić Ją o pomoc, gdy rozumie on pod tym (choć nie zawsze adekwatnie wyrażając) Jej pośrednictwo i wstawiennictwo, o które właśnie prosi.
Módl się i czyń, co chcesz, bo wszystko, co podyktuje prawdziwa miłość będzie słuszne, nawet jeśli zatańczysz niezgrabnie, zaśpiewasz bez szału czy nie wysłowisz się precyzyjnie, a być może nawet popełnisz błąd w emailu do Boba Dylana, prosząc go o przekazanie nagrody Nobla na rzecz hospicjum, jak zrobiła to niedawno siostra Michaela Rak (tzn. błędy są hipotetyczne, ilustracyjne, zapewne ich nie było).

piątek, 23 marca 2018

Argument z przekraczania granic

Można przyjąć, że człowiek z natury zdolny jest do przekraczania granic tej natury. Zapewne w jakimś stopniu tak jest, ponieważ już obcinanie paznokci czy golenie się jest "kulturą", czynnościami zbędnymi z punktu widzenia przeżycia i potrzeb biologicznych. Są to jednak czynności interesowne, mające ułatwić lub uprzyjemnić egzystencję, nie są przekraczaniem granic w sensie przekraczania siebie, które miałoby na celu korzyść drugiego człowieka kosztem własnej. Takie zachowanie można by określić jako nienaturalne, obce światu przyrody i podstawowym prawom w niej występującym. Czynność lub akt polegający na przezwyciężaniu siebie, aby kosztem własnego wysiłku i wyrzeczeń przynieść korzyść osobnikowi niespokrewnionemu w żaden sposób z nami, jest w naturze niespotykany i z jej punktu widzenia jest niezrozumiały. Stąd naukowcy od czasów Darwina starają się nieustannie podważać możliwość istnienia altruizmu, jako niezrozumiałego z punktu widzenia praw biologii i jako w praktyce niemożliwego (wg. nich za pozorami bezinteresownych działań stoją zawsze jakieś ukryte motywy, których celem jest korzyść własna).

Istnienie więc bezinteresowności, dobra przekraczającego korzyści odnoszone do siebie i swoich bliskich, istnienie poświęcenia, które wyrzekałoby się własnej wygody i wymagającego sporego trudu, najzwyczajniejszego przełamywania siebie, swoich naturalnych skłonności i zaprogramowanych reakcji/odruchów, aby tym sposobem uzyskać dobro dla drugiej osoby, obcej nam biologicznie, a często także duchowo, realne istnienie takiego rodzaju dobra mogłoby być znakiem "nienaturalności" obecnej w naturze, jej transcendowania poza siebie samą (przekraczania wpisanych w nią i powszechnie obowiązujących biologicznych uwarunkowań), czyli mogłoby być śladem pewnego elementu nad-naturalnego, nad-przyrodzonego, obecnego w naturze, zwłaszcza w świecie osób ludzkich. Nie zajmowałem się zagadnieniem altruizmu do tej pory w sposób pogłębiony, ale wiem, że już choćby oddawanie krwi sprawia wielki kłopot biologom ewolucyjnym i samemu R. Dawkinsowi. Nie umieją wyjaśnić oni tego zjawiska w ramach biologii ewolucyjnej, czyli odrzucającej możliwość istnienia altruizmu.

Chciałbym w tym poście odesłać do artykułu, który dla mnie samego był małym wstrząsem. Małym, ponieważ takie zachowania nie są obce chrześcijaństwu (jeśli się wydarzają, to najczęściej właśnie tylko w jego obszarze), jednak nawet chrześcijaninowi w pierwszym odruchu często wydają się "przesadzone", wynikające być może z jakiejś zaślepionej pobłażliwości, niedoceniającej wagę i rozmiar zła, jakie się dokonało. Po chwili jednak i po zapoznaniu się z całością takich jak ta historii widzi on, że nie pobłażliwość i ślepota na rozmiar zła były motywem działań osób, których one dotyczą, ale przeciwnie, to pogłębione zrozumienie i jakieś wyostrzone spojrzenie na los drugiego człowieka (nie tylko obcego, ale także wrogiego przecież, będącego najskrajniej po tej "drugiej stronie"), w jakiś trudno zrozumiały sposób będące w stanie zastąpić naturalne reakcje i przyrodzoną sprawiedliwość czymś innym, czymś "ponad", umożliwiły im takie zachowania, były źródłem możliwości zawieszenia praw psychologii ludzkiej aż do tego stopnia.
To przykład tego, co w świecie ateizmu i materializmu nie mogłoby się po prostu wydarzyć (mam na myśli zachowanie rodziny ofiary, nie samej bohaterki artykułu, choć ono samo też jest "nienaturalne" i będące w konflikcie z prawem/potrzebą przetrwania).

Źródło

niedziela, 11 marca 2018

Czajniczek Russella i Potwór Spaghetii, czyli o niepowadze pop-ateizmu

Zamiast pisać na ten temat, odsyłam do artykułu Jana Lewandowskiego, który rozprawił się ostatecznie z wyświechtanym i wadliwym logicznie argumentem ateistycznym.

J. Lewandowski


sobota, 10 marca 2018

Krótki przewodnik po mitologii ateistyczno-racjonalistycznej

Ten post nie dotyczy poważnych ateistów, zważywszy jednak na to, że tych spotkać jest niezwykle trudno, dotyczy większości osób obecnych w przestrzeni internetowej, a także tych spotykanych realnie.
Chciałbym wspomnieć tutaj krótko o przykładach myślenia mitologicznego, tj. o posiadaniu wiedzy zafałszowanej, nierzetelnej i o wyssanych z palca wyobrażeniach na temat tego, czego negacją zajmują się współcześnie "racjonaliści" i pogromcy "religiantów" (tak, termin ten został ukuty przez "humanistów", aby zilustrować ich szacunek dla odmienności przekonań i tolerancję wobec percepcji świata innej, niż ich własna) w swojej misji czynienia świata lepszym i torując drogę dla przekonań rzetelnych, uzasadnionych (w przeciwieństwie do wyznawanych przez tych, których chcieliby wywieźć na inną planetę, aby nie wstrzymywali dalszego rozwoju ewolucji ziemskiej, jak oznajmił mi współtwórca portalu Racjonalista i aby świat był ładniejszy) i wolnych od myślenia życzeniowego, charakterystycznego, jak powiadają, dla religijnych mitomanów.

  • Niezliczone są ofiary inkwizycji, a okrucieństwo np. rzezi pomiędzy Tutsi i Hutu, jest przy okrucieństwie tej pierwszej pestką
  • Ateiści, jako jednostki i jako systemy w historii, są jak dziecko w dzień pierwszej komunii św. w stosunku do win i zbrodni Kościoła, tak niewinni i pełni słodyczy
  • Galileusz, biedny, niezależny naukowiec, torturowany (a w niektórych wersjach spalony), do końca życia prześladowany był przez Kościół
  • Giordano Bruno został spalony za niezależność myślenia i badań naukowych
  • Kościół hamował rozwój tych badań i opóźnił nastanie epoki naukowej
  • W średniowieczu Kościół nauczał, że ziemia jest płaska
  • Kościół zabraniał czytać wiernym Pismo św. w średniowieczu, zwłaszcza w j. narodowych, i nawet umieścił to Pismo św. na Indeksie Ksiąg Zakazanych
  • Konstantyn ustalił swoim kaprysem kanon Pisma św. Nowego Testamentu na soborze w Nicei, w 325 r.
  • Kościół jest największą wylęgarnią pedofilów, a ilość molestowań dokonywanych przez księży jest największa ze wszystkich grup społecznych i przyprawia o zawrót głowy
  • Nowy Testament to baśnie, a relacje w nim zawarte nie mają żadnego statusu prawdopodobieństwa z punktu widzenia historycznego i rzetelności naukowej
  • Archeologia zaprzecza prawdziwości wydarzeń biblijnych
  • Stygmatycy siłą woli wyprodukowywali sobie rany (w ten sam sposób, w jaki myślenie intensywnie o byku powinno wygenerować na głowie myślącego rogi), a o. Pio polewał je nawet kwasem
  • Wiara z natury jest ślepa i im bardziej głupia i nieuzasadniona, tym większą ma zasługę
  • Caritas kradnie dla siebie pieniądze, a z każdej zbiórki oddaje potrzebującym tylko 10-20%
  • Zakony to organizacje pasożytnicze, a ich członkowie poza modleniem się i czytaniem nic nie robią
  • Kapłan nie odprawi pogrzebu czy ślubu, jeśli nie otrzyma pieniędzy
  • Jezus nie był postacią historyczną
  • Idea Boga jest w tym samym stopniu racjonalna, spójna i zasadna, co postać wróżki Zębuszki lub Potwora Spaghetti 
  • Bez wiary świat byłby lepszy, ludzie bardziej tolerancyjni, hojni i otwarci
  • Wiara rodzi nerwicę, sprzyja myśleniu dogmatycznemu i nietolerancji, generuje też konflikty wewnętrzne i międzyludzkie, wytwarza więc jednostki słabe, chorowite, umysłowo ciasne,  pogubione i niebezpieczne
  • Nauka niejednokrotnie podważała zasady lub prawdy wiary
  • Nauka zaprzecza istnieniu Boga
  • Chrześcijanie spalili Bibliotekę Aleksandryjską, a Hypatię zamordowali za niezależność myślenia 
  • Chrześcijaństwo zaczerpnęło najważniejsze prawdy swojej wiary z kultu Mitry
  • Boże Narodzenie ma korzenie w świętach pogańskich
  • Kult Maryi został przejęty z wierzeń pogańskich, np. z kultu Izydy

To tylko niektóre z mitów, błędów i zafałszowań przyjmowanych jako prawdy wiary przez ludzi mieniących się racjonalistami, "oczytanych" i opierających swoje przekonania na samodzielnym myśleniu i źródłach "naukowych". Żadne z tych twierdzeń nie jest prawdziwe, co wykazano już dziesiątki, setki, a w niektórych przypadkach tysiące razy, nie tylko w niezliczonych artykułach, ale i niezliczonej ilości książek naukowych czy napisanych przez dziennikarzy, jednak ci "humaniści" oskarżający lekką ręką ludzi i instytucje o najgorsze zbrodnie, kłamstwa czy podłości korzystają ze swoich, "niezależnych" źródeł i nie zawracają sobie głowy takimi drobiazgami, jak weryfikacja swoich przekonań. Po co, skoro łatwiej wykreować sobie rzeczywistość od ręki, opierając to na twórczej pracy kreatywnego umysłu, który chciałby także mieć swój wkład do historii myśli ludzkiej.

Postaram się niedługo krótko odpowiedzieć na każdy z tych zarzutów, na razie jednak odsyłam zainteresowanych do innych postów, w których poruszam niektóre tematy, jak i do lektur polecanych na blogu.

czwartek, 8 marca 2018

Czym jest Czyściec?

Oczyszczenia mistyczne są jednym z najbliższych przykładów, za pomocą których możemy sobie wyobrazić czyściec. Są one bolesne, a jednak ci, co je przeżywają, kochają je, ponieważ one przybliżają ich do Boga i są skutkiem jego miłosierdzia. (Yves Congar OP)

Do mieszkania starszej kobiety wtargnął mężczyzna, związał kobietę, a następnie wyszedł na balkon i zaczął strzelać do przechodniów. Zanim oddział antyterrorystyczny przyjechał na miejsce, a potem wszedł do mieszkania zabijając mężczyznę (który nie zamierzał się poddać i otworzył ogień także do nich), zdążył on zabić kilka osób.
Miało to miejsce kilka lat temu, najprawdopodobniej w USA, choć nie pamiętam już szczegółów z relacji o tym w mediach, którą oglądałem.

Można oczywiście uznać, że sytuacja tego człowieka jest z punktu widzenia osoby religijnej beznadziejna. Umyślnie, planując to wcześniej, być może przez dłuższy okres czasu, zabił on kilkoro ludzi, którzy niczym nie zawinili, w tym być może kobiety i dzieci. Był to więc człowiek prawdziwie zły, zdeprawowany, który po śmierci, w przekonaniu wielu wierzących, powinien pójść tam, gdzie jego miejsce - do świata wypełnionego przez pokrewne sobie dusze ludzi zmarłych, a także duchy czyste (anioły), które określa się jako upadłe. Powinien on po prostu zostać potępiony, mówiąc językiem religijnym i biblijnym.

Załóżmy jednak, że człowiek ten w chwili śmierci, już podczas procesu umierania, w jakimś przebłysku poznania tego, co zrobił, zrozumienia rozmiarów zła swojego czynu i krzywdy, jaką wyrządził ofiarom i ich rodzinom, zrozumiał, że był to czyn naprawdę zły, którego nie da się w żaden sposób moralnie usprawiedliwić. Zrozumiał i uznał to (można rozumieć, że wyrządza się krzywdę, a jednocześnie nie być zdolnym do zmiany nastawienia, można nadal chcieć w tym trwać), a co za tym idzie, szczerze, w ostatnich chwilach aktywności swojej świadomości zrodził się w nim żal odnośnie zbrodni, jaką popełnił. Nie strach przed śmiercią, nie lęk przed karą, ale zrozumienie ogromu krzywdy jaką wyrządził spowodowało, że pożałował swojego czynu. Umierał więc już nie jako umocniony w swym zdeprawowaniu zbrodniarz, jak np. sądzeni w Norymberdze zbrodniarze niemieccy, spośród których część nie widziała nic moralnie nagannego w tym, co robili, "wykonywali bowiem tylko rozkazy", ale jak ktoś, kto drugi raz nie dopuściłby podobnego aktu. Załóżmy jeszcze, że zbrodnia ta była dokonana na tle rasowym. Człowiek ten przed śmiercią uważał, że ludzie nie są równi, odmawiał innym godności podobnej do własnej, a do tego obwiniał ich za zło obecne w jego kulturze, przypisując im cechy i czyny, które to zło generowały. W chwili śmierci nie pozbył się on całego uprzedzenia dotyczącego odmienności rasy i nie zmienił radykalnie poglądów, ponieważ nie było na to czasu, a poznanie miał ograniczone. Zdał sobie tylko sprawę z wyrządzenia krzywdy ludziom, którzy na to jednak nie zasłużyli.
Załóżmy jeszcze, że Bóg, o którym mówi chrześcijaństwo, jest naprawdę Bogiem miłosiernym, otwartym na każdy rodzaj duchowej przemiany i skruchy u człowieka, pod warunkiem, że są one szczere i że są wynikiem jakiegoś zrozumienia swoich działań i motywacji, a nie wynikają z analizy zysków i strat, nie są interesowne. Taki Bóg nie chce odrzucenia człowieka i nie godzi się łatwo na wieczność tego odrzucenia. Chce zbawienia każdego, kto tego zbawienia chce. A człowiek, o którym piszemy, w momencie śmierci doznał przemiany, być może w sposób zaczątkowy, niepełny jeszcze i nieutrwalony (bo przecież nie miał na to czasu), ale zaczął żałować swojego czynu. Nie umierał już będąc tak okrutnym, jak jeszcze kilka minut przed śmiercią. Gdyby miał możliwość cofnąć czas, nie zrobiłby tego samego.

Przyjmijmy jeszcze i to, że Bóg docenił ten krótki błysk przemiany i żal odnośnie popełnionej zbrodni. Nie chce On zguby tego człowieka i chce dać mu szansę, aby mógł się on w pełni odmienić i znaleźć kiedyś w Jego świecie. Ale ten człowiek umiera, nie będzie miał już czasu na zmianę siebie, na zmianę wszystkich swoich poglądów i przyzwyczajeń moralnie nagannych, którymi się karmił wiele lat, i które głęboko być może wniknęły w jego naturę. Nie stał się radykalnie przemieniony i święty, zdążył zrodzić w sobie jedynie rozmyty żal nad rozmiarem krzywdy, jaką wyrządził, nadal jednak jest człowiekiem pełnym wad i znaczących ułomności. Bóg zaś jest nie tyle święty, ile jest samą Świętością, treścią Jego istnienia jest każda możliwa wartość i wzniosłość rozwinięte w Nim w sposób maksymalny. Jest On zawsze ich pełnią i zaktualizowaniem. Według nauczania chrześcijańskiego nikt nie może istnieć w Bogu, oglądać Go, doświadczać i pojmować, nie będąc do Niego podobnym, nie będąc przejrzystym duchowo i uświęconym. Do "nieba" nie można więc dostać się nie będąc w odpowiedniej dyspozycji (dlatego niezbawieni nie będą nigdy oglądać Boga, nie ujrzą Go takim, jaki jest w swojej istocie, nawet na Sądzie Ostatecznym). Bóg chce mieć tam tylko przyjaciół, ludzi wolnych od zła, ukierunkowanych na dobro w sposób maksymalny, zdolnych poznawać Go, rozumieć i dzielić z Nim to, co składa się na Jego naturę (która jest Miłością i Światłem), a co będzie w głównej mierze treścią życia wiecznego zbawionych (nie będą nią hurysy i przelewające się z pucharów wino, ale poznawanie i współuczestnictwo w boskiej naturze, doznawanie i współdzielenie jej nieskończonych i niestworzonych bogactw).

Co więc zrobić ma ów człowiek, który jest już zbawiony, tzn. ocalony od wiecznego odrzucenia, ale nie jest zupełnie gotowy wejść do świata, który nie jest w jego światem, bo jest Domem Światła, a on jest ciemny? Jest to świat, którego nie byłby on w stanie należycie pojąć i który nie dałby mu maksymalnego szczęścia z powodu nieprzystawalności jego natury do natury tego świata; z powodu przesiąknięcia rzeczami małymi, błędnymi, nieszlachetnymi i moralnie niskimi. Mogło się to odbyć prosto: zbawiony/niezbawiony. Nie nadając się do nieba i umierając jako człowiek mały, pełen uprzedzeń, nienawiści i być może nie mając żadnych dobrych czynów na swoim koncie, mógł po prostu zostać odrzucony/niezbawiony. To jednak nasze myślenie. Miłość go nie podziela. Dla kogoś kochającego na poważnie, nie ma nic trudniejszego, niż łatwe pozbycie się kogoś, kto (choć duchowo nieatrakcyjny i nie spełniający naszych wymagań) będzie jednak z tego powodu cierpiał i to w sposób przekraczający zrozumienie. Jeśli można tego uniknąć i jeśli jest możliwość, aby to, co w nas brzydkie mogło "wypięknieć", doznać dogłębnej przemiany, to ten, kto kocha nigdy takiej możliwości nie odrzuci. A miłość jest pomysłowa, twórcza, nie lubi łatwych rozwiązań i nie dopuszcza ich, gdy w grę wchodzą rzeczy ważne, zwłaszcza inne osoby i ich wieczny los. Można powiedzieć, że w ten sposób powstał Czyściec, jako program resocjalizacyjny stworzony przez Kochającego, aby umożliwić wszystkim, którzy tego chcą, spotkanie z Nim. Tym samym problem ludzi podobnych do tego, od którego przykładu zacząłem post, został rozwiązany.

* * *

Wg. nauki Kościoła katolickiego, Czyściec jest najpiękniejszym "miejscem" po niebie (w cudzysłowie, ponieważ jest to bardziej stan, niż miejsce, podobnie jak "raj" był stanem, a nie geograficznie zlokalizowaną krainą). Najpiękniejszym, mimo tak zniechęcającej nazwy (powstałej jednak właśnie od idei oczyszczenia).

Według mistycznych wizji świętych, którzy mieli najpełniejsze poznanie tych spraw, o których Pismo św. nie wspomina wprost lub wspomina szczątkowo, najmniejsze cierpienie w czyśćcu jest o wiele dotkliwsze, niż największe cierpienie na ziemi. Nie są to jednak cierpienia zewnętrzne, doświadczanie fizycznego bólu czy trudu; cierpienia czyśćcowe są wyłącznie duchowe i celem ich nie jest zemsta za grzechy, ani fizyczna męka doświadczających ich, ale wewnętrzna przemiana i trwałe oraz dogłębne uszlachetnienie ducha tak, aby - upodobniony do rzeczywistości, w której ma uczestniczyć i oczyszczony z wszelkich słabości, niedoskonałości i nie-pełności w funkcjonowaniu władz(1) - mógł on w pełni, jako nowe stworzenie, percypować i doświadczać jakościowo nową dla siebie rzeczywistość. Funkcjonuje tu zasada znana już w greckiej myśli filozoficzno-mistycznej, że tylko podobne poznaje podobne, czyli że nie można zrozumieć rzeczy jakościowo nas przewyższających jeśli się nie wzniesie na ich poziom, ani nie można doświadczać w sposób maksymalny (a "po drugiej stronie" wszystko będzie maksymalne) stanów ducha, takich jak szczęście czy radość, nie będąc oczyszczonym z niskich potrzeb, przyzwyczajeń i nieuporządkowań, które tę zdolność stępiają, zaburzają. Człowiek, który przez dwa lata trzymany był w ciemnej izolatce, bez nawet szpary przepuszczającej światło, dozna szoku jeśli skieruje się jego twarz prosto w słońce i każe szeroko otworzyć oczy, być może nawet dozna uszkodzenia części oka. Po prostu nie jest on w stanie znieść światła w całej jego czystości i pełni. O to samo chodzi w "przygotowaniu do nieba", jakim jest Czyściec, procesy w nim zachodzące i zasady kierujące jego trwaniem oraz przebiegiem. Stan czyśćcowy nie jest bowiem jednolity, to niezwykle bogaty wszechświat, a właściwie wieloświat, z wieloma "kręgami" czy jak kto woli, przestrzeniami, z których każda odpowiada innemu etapowi postępu duszy na drodze oczyszczenia i możliwościom poznawczym. Poznawczym, ponieważ jest to też czas przewartościowania wszystkich wartości, dogłębnego, najpełniejszego dotąd dla człowieka zrozumienia spraw i praw rządzących tak jego życiem na ziemi, jak i praw rządzących wszechświatem. W sposób wolny, mając już wszystkie władze i całą uważność skierowaną właśnie na te sprawy, poznaje się i rozumie istotę tak swojego życia oraz przeznaczenia, jak i całego w ogóle stworzenia dokonanego przez Boga. Można powiedzieć, że największe i najpełniejsze poznanie filozoficzno-umysłowe na ziemi, "nie umywa" się, nie jest nawet zbliżone do pełni, jasności i czystości poznania, którego doświadcza się w procesie przemiany czyśćcowej.

Dlaczego to wszystko ma miejsce? Celem czyśćca jest oczyszczenie ze wszystkich wad i słabości, jakie nosiliśmy w sobie i jakim podlegaliśmy podczas ziemskiego życia, a także upodobnienie i przysposobienie do nowej rzeczywistości, która jakościowo jest dla nas obca, przewyższająca wszystko, czego mogliśmy doświadczać w swoim życiu, nawet w chwilach ekstazy. Żeby był to proces trwały i dogłębny, nie może polegać na fizycznych torturach i karach zewnętrznych, które nie mają prawie nigdy mocy resocjalizacyjnej, nie usposabiają człowieka do wyboru dobra i piękna, nie powodują zmian w postrzeganiu hierarchii wartości, nie czynią nikogo głębszym i lepszym. Najczęściej tylko powstrzymują przed robieniem tego samego z powodu lęku i możliwości ponownego doświadczania cierpień. Nie taka dyspozycja jest konieczna, aby móc uczestniczyć w życiu Boga, aby móc istnieć, doświadczać i poznawać na sposób, który przysługuje Jemu z natury. A tym jest właśnie życie wieczne i natura świata duchowego - na uczestniczeniu z nadania, daru, w tym, co Bogu przynależy z natury. Żeby móc oglądać Boga, żeby móc być pojemnym duchowo, na tyle, aby przyswajać i owocnie doświadczać treści prawdziwie nadprzyrodzonych, trzeba być do tego usposobionym, "poszerzonym" duchowo i intelektualnie, wolnym od innych przywiązań i małości, które podczas naszego życia zawęziły nas duchowo, spowodowały skarłowacenie duchowych władz, "duchowych zmysłów", jak mówi się w teologii duchowości.

Celem więc Czyśćca, jest "wytworzyć" człowieka przejrzystego, uczynić go jasnym, podległym duchowym odruchom i (poprzez oczyszczenie percepcji i władz wolitywnych - woli i pragnień), ukierunkować go na świat duchowych wartości, a poprzez zrozumienie i poznanie istoty spraw ziemskich i pozaziemskich uzdolnić go do w pełni wolnego i chcianego wyboru Dobra oraz Tego, który jest przyczyną i źródłem wszelkiego stworzonego dobra i piękna. Który jest ukrytą Zasadą rzeczy, prowadzącą je do ostatecznego celu i spełnienia, pomimo tego, jak historia świata wygląda od naszej strony. 
Czyściec więc duchowo upięknia, rozjaśnia i na powrót uniewinnia wszystko, co miało skazy, rysy i rany. Jeśli ktoś nie jest zamknięty na metafory biblijne, na ich wzniosłość i nieprzystawalność do naszych językowych przyzwyczajeń, można powiedzieć, że proces czyśćcowy przygotowuje na spotkanie z Oblubieńcem, nie tylko czyni nas godnymi do przyjęcia przez Niego, ale i uwzniośla nas i nasze władze na tyle, abyśmy mogli w jakiś sposób być do Niego podobni, Jemu równi. Bóg chce mieć przyjaciół, nie poddanych ("Nazwałem was przyjaciółmi"). Tylko w ten sposób może się spełnić zasada tylko podobne poznaje podobne, co można rozumieć jako tylko duchowe poznaje duchowe. Jeśli więc człowiek nie zostałby specjalnie uzdolniony do uczestniczenia w tej nowej rzeczywistości, zgodnie ze słowami św. Piotra, do "uczestniczenia w Bożej naturze", jeśli nie zostałby uświęcony i uwolniony od ciążenia ku materii i zmysłom, i jeśli nie zostałby wyniesiony jakby ponad swoją przyrodzoną godność, nie mógłby życia wiecznego doświadczać. Nie byłby w stanie znieść, ani korzystać z jakości, które są treścią świata duchowego. Dlatego właśnie, mimo rozmaitości cierpień doznawanych w czyśćcu (zawsze jednak duchowych i służących przemianie), żaden przebywający tam człowiek nie chciałby zamienić tego stanu na inny poza niebem, poza pełnym uczestnictwem w tym, czego już doświadcza w sposób szczątkowy, fragmentaryczny. Czyściec jest "poczekalnią", z której widać już to, co jest naszym celem, co jest celem samego procesu oczyszczenia, którego doświadczamy. W ostatnich "kręgach" stanu, jaki nazywamy Czyśćcem, w okresie już pełnej niemal gotowości i czystości duchowej, nie doznaje się cierpień. Święci i mistycy mówią o tęsknocie, że jest ona jedyną treścią doświadczaną na tym etapie. Tęsknota za niebem, jego coraz głębsze i trwalsze pragnienie, rozumienie istoty Boga i uwolnienie od wszystkich błędnych obrazów Boga na ziemi, od zarzutów wobec Niego i mylnych wyobrażeń, wzmagają szczęśliwość duszy i pragnienie spotkania z Nim, który jest Całkiem Inny, który nie przypomina niczego z tego, co o Nim myśleliśmy i wiedzieliśmy na ziemi.

Jak widać, Czyściec nie jest ani nieracjonalnym pomysłem, ani miejscem kaźni i tortur. Jeśli się rozumie czym będzie życie wieczne, jaka jest natura życia duchowego i co oznacza termin "zbawienie" w chrześcijaństwie, taka forma przygotowania i oczyszczenia po śmierci, z powodu naszej małej dbałości o to podczas życia ziemskiego, wydaje się logicznie konieczna. A przynajmniej spójna i wysoce prawdopodobna. Dlatego też zarzuty o dowolności hipotezy czyśćca, o jego "pogańskości" czy inne pomysły w tym rodzaju, wynikają zazwyczaj z niezrozumienia odnośnie tego, czym jest i jaka jest jego rola względem życia wiecznego. Wiele z religii i wierzeń ma intuicję świata pośredniego, miejsca pokuty i zadośćuczynienia, czasu potrzebnego na przyswojenie sobie umiejętności i zdolności, które będą nam potrzebne w życiu już niepodlegającym zmianom, ostatecznym (nie należy tego rozumieć jako stagnację i nudę, krążeniem wokół tego samego; życie wieczne będzie niezwykle dynamiczne, jakość przeżywania każdej chwili będzie niespotykanie wysoka i maksymalna, stopień doznawanej szczęśliwości będzie przewyższał każdą najwznioślejszą i najszczęśliwszą chwilę, jakiej doświadczaliśmy na ziemi).

(W czyśćcu) całe jestestwo duszy i jej akty zanurzone są w Bogu, którego mają za wyłączny przedmiot. Tak miłujący poza osobą miłowaną nie widzi nikogo, nie widzi świata. Dusza widzi siebie i swoje akty w świetle Bożym, podczas gdy my Boga odnajdujemy poprzez siebie i świat stworzony. Wszelka więc myśl duszy związana jest z Bogiem, albo lepiej: dusza jedynie to ma za przedmiot myśli, co łączy się z Bogiem, co do Boga się odnosi. Stąd to dusza niezdolna jest myśleć o "swoim" szczęściu, o "osobistym" cierpieniu, o sobie czyli w niezależności od Boga. Bo i metafizycznie byt stworzony doskonale pomyśleć da się jedynie w łączności ze Stwórcą. Dlatego też dusza nie zajmuje się aktami kiedyś spełnionymi, nie myśli o miejscu, w którym się znajduje, ani jak długo w nim przebywać musi, lecz uwagę swą skierowuje wyłącznie na cudownie spełniające się wyroki Boże, w nich się rozkoszuje i gubi tak, że co nie jest Bogiem, choć byłoby Boże, leży na obwodzie świadomości.
Z wyjątkiem Świętych w niebie nie przypuszczam, aby u kogokolwiek można spotkać zadowolenie równe temu, jakie odczuwa dusza w czyśćcu: wzrasta ono z każdym dniem pod wpływem działania Bożego na duszę, a to działanie wzmaga się w miarę ustępowania jego przeszkody.
Zdaje mi się, że największą karą dla duszy w czyśćcu, to widzieć na sobie coś, co nie podoba się Bogu, mieć świadomość dobrowolnego występku przeciw dobroci Bożej; ten zgrzyt przekracza wszystkie inne męki czyśćcowe. Tak to jest: bo dusze, będąc w stanie łaski (trwające w przyjaźni z Bogiem - przyp. moje), zdają sobie jasno sprawę ze znaczenia śladów grzechowych, nie pozwalających im zbliżyć się do Boga.

Wszystko, o czym była wyżej mowa, a co mi objawione zostało i zrozumiałam, o ile umiejętność umysłu w tym życiu pozwala, wszystko to, powtarzam, tak niezmiernej jest doniosłości, że wszelkie wyobrażenia i opisy, odczucie, mądrość, czy wiedza ludzka wydają mi się zawodne i bez znaczenia. Tym bardziej mi przykro, że nie zdołałam znaleźć wyrażeń stosowniejszych.
Między Bogiem a duszą stwierdzam zupełną zgodność; gdy Bóg widzi, że dusza jest w tym stanie niewinności, w jakiej wyszła z Jego stwórczych rąk , wtedy daje jej pewną przyciągającą siłę płomiennej miłości, zdolnej duszę w nicość obrócić, gdyby dusza nie była nieśmiertelna.

Bóg przekształca w ten sposób duszę w samego siebie, tak, że ona nic innego nie widzi jak tylko Jego. On ją nieustannie przyciąga coraz silniej, rozpala w niej ogień swej miłości, i nie przestaje działać, dopóki jej nie doprowadzi do stanu pierwotnej nieskazitelności, w której została stworzona.

Kiedy dusza, wewnętrznie oświecona, rozważa w sobie ogień miłości, jaki ją przyciąga do (...) Boga, cała jakby topniała wskutek żaru płomiennej miłości.

Dalej dusza w świetle nadprzyrodzonym widzi, jak Bóg ze swej wielkiej miłości i w nieustannej opatrzności nigdy nie przestaje jej przyciągać i prowadzić ku całkowitej doskonałości; a czyni to z miłości szczerej. Jednak grzech nie odpokutowany nie pozwala iść za tą przyciągającą siłą Boga, czyli za tym spojrzeniem pojednawczym, jakim Bóg ją darzy, by ją przyciągnąć ku sobie. Nadto dusza poznaje, co to za nieszczęście, być wstrzymaną od bezpośredniego oglądania światła Bożego. Więc rodzi się w niej instynkt - owa żądza zrzucenia więzów, aby bez zapory mogła się zbliżyć do owego jednoczącego spojrzenia. Powtarzam, że właśnie świadomość takiego położenia stwarza męki, jakie dusze cierpią w czyśćcu.

Nie znaczy to, by dusze wielką wagę przypisywały cierpieniom, niechby i jeszcze tak straszne były. Natomiast, uwaga ich głównie zwrócona jest na pewną sprzeczność, jaka zachodzi między nimi a wolą Boga; wyraźnie bowiem wiedzą, jak On goreje dla nich czystą i płonącą miłością, której przecież są niegodne.

Miłość ta wraz ze swym jednoczącym spojrzeniem działa przyciągająco i bez ustanku, jakby porywać i unosić było jej wyłącznym celem.
Stąd dusza, gdy to rozważa, rada by znaleźć czyściec jeszcze dotkliwszy i, porwana siłą miłości ku Bogu, gotowa rzucić się weń, aby tym wcześniej uwolnić się od więzów, oddzielających ją od Dobra najwyższego.
Fragmenty "Traktatu o czyśćcu" św. Katarzyny z Genui (polszczyzna tego tłumaczenia może brzmieć chwilami nieco archaicznie, ale jest to wynik tego, że po wojnie Traktat nie był chyba tłumaczony na j. polski, używa się wciąż tłumaczeń XIX wiecznych lub przedwojennych).
________________________

Przypisy:

(1) Poznawczych i wolincjonalnych, związanych z wolą i zaangażowaniem, oddaniem, które staje się w procesie oczyszczenia czyśćcowego pełne i maksymalne, jak np. w sytuacjach granicznych na ziemi, gdzie gotowi jesteśmy do największych poświęceń, a uwaga nasza i oddanie sprawie są zupełne; taka sama zupełność i gotowość do bycia-dla, są konieczne, aby móc uczestniczyć w boskiej rzeczywistości.

środa, 7 marca 2018

Czy wiara powinna być racjonalna i co to oznacza?


W którymś z postów wspomniałem, że wiara powinna być aktem racjonalnym i że wierzący jest do tego nawet zobowiązany. Co to dokładnie oznacza?

Zacznijmy od tego, że dojrzały emocjonalnie i intelektualnie człowiek stara się, aby wszystkie, a przynajmniej większość jego aktów, działań, decyzji i zainteresowań, zwłaszcza tych, które dotyczą sfer ważnych i istotnych dla egzystencji, były racjonalne. Nawet te sfery życia i działalności ludzkiej, które uchodzą za ponadracjonalne, czyli nie sprowadzające się tylko do logicznego myślenia i analizy, jak np. muzyka i sztuka, sport, ogrodnictwo czy jakakolwiek inna praca nie związana wprost z rachunkami i matematyczną ścisłością, a nawet zainteresowania kulinarne, nie wymykają się racjonalności, nie przeczą jej. Robiąc fikołki na wf czy treningu używa się materaca, zawodnika z niewyleczoną kontuzją nie wypuszcza się na boisko, rośliny przycina się w określony sposób i według zasad funkcjonujących w ogrodnictwie, kompozytor również posługuje się wypracowanymi technikami i nie zachlapuje partytury tuszem w dowolny sposób. Nawet pokarmów nie jemy jakichkolwiek, tylko te, o których wiemy, że nie wywołają biegunki, nie obtłuszczą nas zbytnio lub zawierają po prostu zdrowe składniki, a jeśli nie zawsze tak jest, to są to właśnie okresy krótsze i te mniej odpowiedzialne, a tym samym mniej racjonalne.

Nie ma więc powodów, by taką sferę życia ludzkiego i aktywności duchowo-intelektualno-emocjonalnej jaką jest wiara traktować inaczej. Przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że im ważniejszy jest przedmiot spraw, którymi się zajmujemy, im istotniejsze ma konsekwencje dla naszego życia, tym większą wagę przykładamy do rzetelności, racjonalnego poruszania się w tym obszarze i do uważności, której wymaga. Przeprowadzenie rozwodu z orzeczeniem winy związanej z przemocą wobec małżonka wymaga udowodnienia aktów przemocy, zebrania materiału i powstrzymania się samemu od stosowania przemocy. Nie postępuje się w takich sprawach jakkolwiek, ale tak, aby sprzyjało to korzystnemu dla nas rozwiązaniu sprawy. Podobnie jest, gdy ktoś chce być dobrym lub wybitnym muzykiem. Stosuje w swojej nauce wypracowane metody, nie może ani przepracowywać nadgarstków, ani pozostawiać ich bezczynnymi, podąża też za wskazówkami nauczycieli, nawet gdy żądany przez nich czas na ćwiczenia, a także stosowane przez nich metody nie są uczącemu się na rękę.
Wybierając kogoś na partnera życiowego, i pomijając tu kwestię tego, na ile jest to nasz wybór i ile jest w tym (do)wolności, także nie związujemy się z kimkolwiek. Zazwyczaj są po temu racjonalne powody, że jest to akurat ta osoba, a nie inna. Z nią właśnie mogę porozmawiać o czytanych książkach, z nią mogę pójść na koncert ulubionego wykonawcy (nawet jeśli nie jest to jej ulubiony wykonawca, stara się ona jednak współdzielić moje zainteresowania i otwierać na rozumienie rzeczy cenionych przeze mnie), to ona nosi w sobie podobne pragnienie spakowania plecaka i wyruszenie stopem do Bretanii czy Barcelony. Jej w końcu mogę ufać i liczyć na pełne wsparcia współwędrowanie przez życie, wiedząc, że nawet gdy dopadnie nas kryzys, nikomu z nas nie będzie łatwo się rozstać i zrobimy wszystko, aby nie musiałoby do tego dojść. Jeśli wiążę się z kimś, o kim wiem, że nie mogę oczekiwać tych rzeczy od niego, postępuję racjonalnie wątpliwie i prawdopodobnie otwieram sobie drogę do przegranej, do nieszczęśliwego wątku (oby tylko) w historii osobistej.

Istnienie Boga, obiektywnych praw moralnych, obiektywnie istniejącego dobra i zła, istnienie życia po śmierci, sensu cierpienia, wartości i istnienia altruizmu (w co powątpiewa psychologia ewolucyjna), czy aborcja, eutanazja oraz stosunek i zdolność do przebaczenia, które w jakiś sposób wiążą się zawsze z kwestią Boga, to wszystko są poważne sprawy. Chyba nawet trudno byłoby zanegować, że są one istotniejsze niż wybór pracy, pasji czy poprawności rachunków przeprowadzanych na egzaminie. Oczywiście znajdą się ludzie, którzy sądzą inaczej, myślę jednak, że dałoby się wykazać w sposób racjonalny, iż te wyżej wspomniane kwestie posiadają rangę problemów bardziej ważkich i generujących głębsze, poważniejsze konsekwencje dla życia ludzi.

Trudno więc znaleźć powody przemawiające za tym, aby wiara i kwestia istnienia Boga nie wymagały zaangażowania, uważności czy rzetelności w naszym podejściu do nich. Status tych sfer (istnienie Boga wiąże się z ewentualnym istnieniem Osoby, którą albo przyjmujemy, albo odrzucamy, odrzucając tym samym cały system wartości, który to istnienie, a także przesłanie z Jej strony, niesie, co nie jest przecież błahe) wymaga, aby człowiek odnosił się do nich tak, jak na to zasługują, a sądzę, że trudno zaprzeczyć, iż zasługują na więcej niż chęć lub niechęć przyłożenia się do zrobienia origami, przeprowadzenia poprawnie rachunku w księgowości czy ustawienia właściwie parametrów dla zraszacza ogrodowego. Nawet jeśli ktoś nie ma ochoty przykładać się do jakości swojej wiary, nie można zaprzeczyć, że inni takie prawo mają i że religia takim ludziom sprzyja. Sprzyja zaś im na pewno teizm chrześcijański. Oczekuje on od wierzących zaangażowania, zdolności do poświęcenia (łącznie ze zdolnością do oddania życia, gdy będzie to konieczne), umiejętności odróżnienia fałszywych przekonań czy doktryn, z którymi chrześcijanin się styka i które nie są obojętne w kontekście zachowania posiadanej wiary, jej poprawności oraz wierności wobec niej. Trudno przyjąć, że można być gotowym oddać życie za każde głupstwo lub cokolwiek nieuzasadnionego dostatecznie. Nikt więc nie wymaga od chrześcijanina, aby wierzył w sposób niezaangażowany, ślepy i nierozumny. Przeciwnie, sam przedmiot wiary (osoba Boga, a ściśle trzy Osoby, wzniosłe prawdy wiary odnoszące się do innych osób, jak np. do Maryi, czy dotyczące wiarygodności Zmartwychwstania oraz np. istnienia i losów człowieka) wymaga, aby stosunek do niego nie był powierzchowny i aby miał podobną jakość (co najmniej), jaką przykładamy do innych sfer aktywności czy osób w naszym życiu. Nic więc, zupełnie nic, nie przemawia za tym, żeby akt wiary miał zawierać w swojej istocie cokolwiek niemądrego, nieodpowiedzialnego czy ślepego. To są mity powtarzane przez ludzi, którzy do wiary (prawdziwej, poprawnie rozumianej) nigdy się nawet nie zbliżyli. Od nich to można usłyszeć na wszystkich szerokościach geograficznych, że wiara nie wymaga uzasadnienia, że dogmaty powstają ot tak, bo np. Konstantyn lub biskupi mieli taki kaprys, lub że im głupiej ktoś wierzy, tym większą ma zasługę, a Pan Bóg podziękuje mu później za to serdecznie i da miejsce po swojej prawicy. Oraz, że wiara w istnienie Boga, zwłaszcza biblijnego, objawionego w życiu, nauce i działalności Jezusa Chrystusa, wiara w św. Mikołaja (zwłaszcza w wersji hollywoodzkiej) czy Potwora Spaghetii to oczywiście to samo. Wypada tylko pogratulować umiejętności intelektualnych takich ewangelizatorów.

O zasadności przekonań teistycznych, o historycznej wiarygodności wydarzeń biblijnych, zwłaszcza nowotestamentowych, o intelektualnej i wewnętrznej (zgodnej z całością innych elementów wiary) spójności prawd wiary i dogmatów, jak też np. o zasadności uznawania danego zjawiska za cudowne (nie tylko niewytłumaczalnego obecnie dla nauki, ale najprawdopodobniej będącego Bożą ingerencją w odpowiedzi na prośbę <choć bywają i cuda niezależne od ludzkich próśb, jak choćby wizerunek z Guadalupe czy cuda eucharystyczne>) - o tych wszystkich rzeczach można by napisać wiele. O części z nich staram się pisać na tym blogu, nie ma jednak sposobu, by w sposób wyczerpujący napisać o każdej z nich tutaj. Na szczęście są książki, o istnieniu których staram się sygnalizować na blogu, a w praktyce odpowiedziano już na wszystkie zarzuty wobec chrześcijaństwa, na wiele z nich już w średniowieczu (jak choćby na to, jak nasza modlitwa może zmieniać coś w Bożych postanowieniach, skoro są odwieczne, a Bóg nie zmienia planów, ani nie może chcieć czegoś, z czego chciałby się później wycofać, bo byłoby np. niedoskonałe), dlatego uważam, że ludzie, którzy naprawdę poszukują (pod tym terminem rozumiem po prostu poszukiwanie prawdy, uzasadnienia dla wartości i przekonań, poszukiwanie Absolutu, który dopiero później okazuje się być "jakiś", mieć być może cechy, które odnajdzie się w Bogu chrześcijan, czy po prostu pragnienie upewnienia się, czy przekonanie o istnieniu Boga lub Jego odrzucenie są zasadne) znajdą odpowiedzi na przynajmniej część swoich pytań. Część zaś pytań nauczą się stawiać poprawnie (bo pytań ze strony ateistycznej źle postawionych jest wiele, jak np. słynny paradoks kamienia czy o to, jak Bóg będący Miłością mógł chcieć śmierci swojego Syna), a już samo to jest znaczącą wartością.

Nie będę tu więc pisał o każdej z tych rzeczy, postaram się o wielu z nich pisać w osobnych postach, o części z nich już takie istnieją. Chciałbym tylko podsumować to w ten sposób, że wiara teisty czy chrześcijanina, zwłaszcza w obecnych czasach i sytuacji kulturowej, oraz ze względu na szacunek należny temu, co określa się jako przedmiot wiary, wymaga od niego szczególnej uważności, zaangażowania wolitywno-intelektualnego, jak też i (jak mówi św. Paweł w Liście do Tymoteusza) uzasadnienia. Nie jest przecież obojętne komu wierzymy i czy nasze przekonania są wewnętrznie sprzeczne, niezgodne z aktualnym stanem wiedzy naukowej, oraz czy mają taki sam status, jak wiara we wróżkę Zębuszkę.

"Wiem, komu zawierzyłem", mówi św. Paweł, dlatego nie dźwigam nieustannie w sobie nieprzekraczalnego rozdarcia (wątpliwości są w wierze zrozumiałe, od tego są niezliczone książki, studia biblijne, teologiczne, filozoficzne, wiedza specjalistów, którzy poświęcili często na zajmowanie się zagadnieniem większość życia, rozmowy z duchownymi czy choćby na forach temu poświęconych, itd., więc większość problemów można rozwiązać albo zrobiono to już dawno za nas), nie strzelam ślepą wiarą w niebo, w nadziei, że a nuż okaże się ona prawdziwa i przy końcu życia wykupi mnie od potępienia, nie potrzebuję oddawać czci jakiemukolwiek bogu z lęku przed karą czy dlatego, że czuję się sierotą w kosmosie, pragnącym ochrony ze strony istot nadprzyrodzonych, ale dobrowolnie i w sposób racjonalny (spełniający wszystkie kryteria wyboru świadomego, uzasadnionego, a nawet moralnie wzniosłego) opowiadam się po stronie tego, czego wybór jest zaszczytem, co uznaję za wartości przekraczające te, które są mi dostępne w sposób naturalny, na drodze czysto ludzkiej, i czemu mogę oddać należny szacunek lub nawet pokochać, nawiązać miłosną relację, skoro Ten, w kogo wierzę (i komu wierzę, bo wiara religijna jest przede wszystkim wiarą Bogu, nie w Niego, jako gdzieś tam istniejącego, bez odniesień do mojego życia) nie tylko jest Osobą, w sposób pełniejszy niż wszystkie inne osoby, ale też którego naturą jest Dobro, jak mówi św. Jan, miłość (Theos agape estin - Bóg jest miłością). O tym Bogu wiem, że nie może mnie oszukiwać i zwodzić, bo Jego przymioty i doskonałość nie pozwalają Mu na to, że idea Jego jest spójna, a prawdopodobieństwo istnienia wysokie (wg. Richarda Swinburne'a, "Czy Bóg istnieje?", wyższe niż teza przeciwna), że Jego nauka jest moralnie wzniosła i przewyższająca wszystko, co człowiek osiągnął rozumem i wrażliwością naturalną, i że wiara w Niego, poprawnie rozumiana, pielęgnowana i zaangażowana, pozwala być lepszym (od samego siebie bez tej wiary), pokonywać słabości, których pokonywać nie miałoby się sił bez motywacji płynącej z wiary, która nie tylko pomaga widzieć istnienie jako dobre, a innych ludzi postrzegać jako nie-obcych, jako spokrewnionych ze mną jakimiś więzami głębszymi niż rodzinne, ale wymusza wprost na mnie takie postrzeganie i stosunek do rzeczywistości, zobowiązując mnie moralnie do tego, do czego etyka naturalna nie ma mocy zobowiązać nikogo. To są właśnie prawdziwe powody wiary i takie motywy może podać chrześcijanin/teista (teista też, bo nie ma czystego teizmu, nagiej wiary w Boga niezależnego od religii i wyznań, teizm jest zawsze wiarą w jakąś "wersję" Boga). Ja sam nie znajduję pośród wymienionych rzeczy niczego godnego pogardy, uwłaczającego rozumowi, godności czy wyprowadzającego na intelektualne manowce. Wierzę, bo to rozumne, bo to zasadne. Myślę, więc wierzę.

wtorek, 6 marca 2018

Cuda

Dla wierzącego cud jest najmniej interesującym elementem wiary. Nie tylko dlatego, że jest ich tak dużo w Kościele i było w jego historii, ale także dlatego, że nie wnosi on nic nowego do posiadanej już wiary. Cud więc jest zjawiskiem mającym wspomóc wiarę chwiejną, nieugruntowaną, i posługując się stylem św. Tomasza z Akwinu, który mówił, że przykazania są dla złych (dano je dopiero Mojżeszowi, po moralnym upadku ludzkości i gdy historia człowieka stała się historią nikczemności, Adam i Ewa nie potrzebowali ich), można by powiedzieć, że cud jest dla kogoś, kto jeszcze nie wierzy w sposób właściwy, wystarczająco dojrzale. Niewielu z nas jednak, zwłaszcza dziś, w epoce nauki i wymagań racjonalności, może sobie pozwolić na wiarę bez wątpliwości, dlatego cud mimo wszystko potrzebny jest także tym, którzy ostatecznie nie potrzebowaliby go, aby w wierze wytrwać. Pomaga uspójnić posiadane przekonania, umocnić się i utwierdzić w ich słuszności/poprawności.

Tak naprawdę człowiekowi, który byłby maksymalnie uczciwy intelektualnie, na tyle bezstronny, na ile ludzka psychika i uwarunkowania wyniesione z wychowania, a później z samowychowania, pozwalają, wystarczyłby jeden dobrze udokumentowany cud, aby zachwiać jego świadomością i pewnikami odnośnie sfery nadprzyrodzonej, a raczej uprzedzeń i założeń wobec niej. Niezwykłe jest, jak łatwo spotykani ateiści i antyklerykałowie przechodzą do porządku dziennego nad zjawiskami, o których informują ich rozmówcy, Kościół czy czasem po prostu media. Można położyć przed taką osobą kilka tysięcy tomów i akt dotyczących zjawisk niewytłumaczalnych znanymi prawami nauki, a mającymi miejsce wyłącznie w kontekście religijnym, najczęściej na skutek zanoszonych w tym celu modlitw, a zbyją to oni machnięciem ramion lub sięgną szybko do statystyk dotyczących ofiar Inkwizycji, aby przekierować uwagę na inny problem i tym samym uniknąć konfrontacji z niewygodnymi faktami. Bo zbywanie takich spraw ujawnia bezpośrednio nieczyste motywy kierujące podobnymi ludźmi, ich brak woli poszukiwania prawdy i otwartości na nią, mało, ujawnia elementarny brak szacunku wobec prawdy i rzeczywistości, a także wobec innych osób czy instytucji, które z powodu jakości życia, wyznawanych wartości oraz kierowania się wysokimi standardami moralnymi zasługują na szacunek i liczenie się z ich świadectwem, a przynajmniej na próbę zapoznania się z nim.
Jeden cud wystarczy, aby najbardziej nawet pewny siebie ateista, o ile jest człowiekiem otwartym i uczciwym, stracił na chwilę głos i po prostu zamilkł. Ci, których na to nie stać, ujawniają, że nie są kimś, dla kogo warto tracić czas.

Zaryzykuję tezę, i jej konsekwencje biorę na siebie, że takich niewierzących się nie spotyka. Wierzący inaczej, agnostycy, owszem, ale nie walczący ateiści. Ci, którzy przekonują świat o metodzie naukowej, bezstronności i chowaniu do kieszeni własnych przekonań i uprzedzeń, gdy celem jest poznanie tego, jak się rzeczy naprawdę mają (a nie jak chcielibyśmy), tych samych ludzi nie stać na spełnianie własnych kryteriów, choćby przez jeden dzień czy na czas rozmowy z polemistą, gdy w grę wchodzą sprawy, rzeczy i osoby, do których nie czują sympatii. Można skwitować niewyszukanym "e tam" wyniki analizy medycznej hostii wypieczonej z razowej mąki pszennej mówiącej, że jest to "fragment mięśnia poprzecznie prążkowanego, charakterystyczny dla tkanki sercowej, ze śladami grupy krwi AB, występującej najliczniej u żydów sefardyjskich" i dodać, że zapewne ktoś podmienił komunikant na kawałek ludzkiego serca, zapewne wcześniej zabitej przez siebie ofiary, aby upozorować cud (jaki zabójca zajmuje się wzrostem wiarygodności Kościoła i istnienia Boga poprzez wytwarzanie cudów?), ale po uzyskaniu informacji, że nie było to technicznie możliwe to "e tam" i podobne rewelacje stają się po prostu wybitnie nieuzasadnione i zawstydzające dla myślącego człowieka. Trzeba po prostu na tę chwilę rezygnować z rozumu, żeby choćby samego siebie próbować przekonać, iż w ten sposób rozwiązuje się problem.

Ludzie nie są ateistami lub agnostykami dlatego, że są nieprzekonani (nie są gotowi na zmianę przekonań i priorytetów życiowych), ale dlatego, że nie mają potrzeby wierzyć. Po prostu. Na 50 niewierzących, 2-3 to osoby poszukujące, a nieprzekonane. Reszta to ludzie nie mający potrzeby zajmować się religią i "zanosić modlitw do staruszka w niebie". A już na pewno nie chcą do tego nieba pójść, żeby zanudzić się na śmierć, takie to pojęcie mają o transcendencji i takie ambicje duchowo-intelektualne, które całkowicie zaspokaja kultura w postaci filmu "Rejs" czy koncertu, na którym można w towarzystwie wypić sześciopak. Każdemu wedle jego potrzeb, to oczywiste, nikt nie ma obowiązku być Gautamą czy hippisem wyruszającym na stopa do Indii lub Asyżu w poszukiwaniu Absolutu. Jednak wypada być po prostu przyzwoitym, rozsądnym czy uczciwym, nie żyjemy sami na świecie i nasze wybory i działania mają wpływ na otoczenie i na innych ludzi, którzy być może są nieco ambitniejsi i poszukują trochę rzetelniej, a spotykając nas i naszą bylejakość w podejściu do spraw istotnych mogą coś stracić i doznać duchowego uszczerbku.
Te 2-3 osoby na 50 to statystyki, których poprawności wykazać nie potrafię, ale jest to moje prywatne doświadczenie lat obcowania i rozmów z ludźmi niewierzącymi lub wątpiącymi.

Takich właśnie cudów, wystarczająco potwierdzonych, aby nauka rozłożyła ręce i orzekła, że "jest to fakt niewytłumaczalny znanymi i obowiązującymi powszechnie prawami przyrody", a zaistniałych prawie wyłącznie w kontekście religijnym, jest wiele w Kościele katolickim.
Jeśli się nie mylę, samych tylko zweryfikowanych i uznanych wskrzeszeń na przestrzeni historii Kościoła i chrześcijaństwa, jest ok. 400. Nawet, gdyby uznać, że prawdziwych jest tylko 1/7 tej liczby, byłoby to i tak dużo.

Chciałbym jednak wspomnieć w tym poście tylko o jednym cudzie, eucharystycznym właśnie, a raczej o tego rodzaju cudach, bo jest ich spora liczba. Skupię się na jednym, ale wspomnę i o innych, z których ostatni miał miejsce 2 lata temu u nas w kraju.

* * *

Około roku 700 naszej ery, w klasztorze pod wezwaniem św. Longina, rzymskiego setnika, który przebił włócznią bok Pański, kapłan z zakonu św. Bazylego odprawiał mszę świętą wg. rytuału łacińskiego. Choć jego imię nie jest znane, istniejący prastary dokument opisuje tego kapłana jako "dobrze obeznanego w naukach tego świata, ale bardzo mało w sprawach Bożych". Często zdarzało mu się wątpić w tajemnicę przeistoczenia (moment mszy św., podczas którego chleb i wino stają się realnie ciałem i krwią Chrystusa) i właśnie gdy skończył wypowiadać uroczyste słowa konsekracji, hostia w jego rękach nagle zmieniła się w okrągły fragment ciała, a wino, w widoczną krew. (...)  
Ciało pozostało nienaruszone, ale krew w kielichu wkrótce zmieniła się w pięć nierównych i nieregularnych bryłek. Zakonnicy postanowili zważyć je i w tym celu otrzymali nawet od arcybiskupa specjalne urządzenie. Okazało się, że jedna bryłka ważyła tyle samo, co wszystkie razem, ciężar dwóch równy był ciężarowi trzech, a ciężar najmniejszej równał się ciężarowi największej.
Hostia oraz pięć bryłek umieszczone zostały w relikwiarzu z kości słoniowej. (...) Później ten oryginalny relikwiarz zastąpiony został w roku 1713 nową monstrancją rzeźbioną w złocie i krysztale, w której do dziś przechowywane są te cenne relikwie. Fragment ciała umocowany jest tak, jak hostia w monstrancji, a bryłki krwi znajdują się w rzeźbionym krysztale, uważanym przez wielu za ten autentyczny kielich, w którym dokonał się cud. 

W lutym 1574 roku, prałat Rodrigues, w asyście wiarygodnych świadków potwierdził, że wspólny ciężar pięciu bryłek skrzepniętej krwi równał się wadze każdej poszczególnej bryłki. Fakt ten został uwieczniony opisem wyrzeźbionym w marmurowej tablicy w roku 1636, zachowanej do dziś na ścianie kościoła. Jednak w czasie kolejnych prób badania krwi, to niezwykłe zjawisko już się nie powtórzyło.
W ciągu kilku wieków dokonywano wielu takich badań uwierzytelniających, lecz najbardziej naukowy charakter miało ostatnie badanie, przeprowadzone w 1970 roku.

Badanie to zostało wykonane zgodnie z rygorystycznymi kryteriami naukowymi przez profesora Odoardo Linoli, wykładowcę anatomii, patologii histologicznej, chemii i mikroskopii klinicznej, oraz głównego lekarza połączonych szpitali w Arezzo. Asystował mu doktor Ruggero Bartelli, profesor emeritus anatomii na Uniwersytecie w Sienie. Doktor Bartelli nie tylko w pełni uznał wyniki badań prof. Linoli, lecz także potwierdził je w oficjalnym dokumencie.
W zakrystii kościoła, w dniu 18 listopada 1970 roku, zebrała się grupa świadków - arcybiskup Lanciano, biskup z Ortona, prowincjał franciszkanów, do których od dawna należał kościół, kanclerz archidiecezji, sekretarz arcybiskupa oraz całe zgromadzenie mnichów. 

Prof. Linoli

Przy bliższych oględzinach relikwiarza zauważono, że część centralna zawierająca cudowne ciało nie była hermetycznie zamknięta i w konsekwencji cząstki "przaśnego chleba" przez długi czas pozostające w środku ciała całkowicie zanikły. Ciało opisane zostało jako żółto-brązowego koloru, nieregularnego, krągłego kształtu, grubsze i pomarszczone w części obrzeżnej i stopniowo cieńsze w kierunku środka, gdzie tkanka była postrzępiona z lekkimi przedłużeniami skierowanymi ku pustej przestrzeni w centrum. Mała próbka została pobrana z grubszej części w celu poddania badaniom laboratoryjnym w szpitalu w Arezzo.

Badając bryłki krwi stwierdzono, że niezwykłe zjawisko związane z ich ciężarem, po raz ostatni zaobserwowane w 1574 roku, już nie występowało. Pięć małych bryłek miało nieregularną formę i były pomarszczone, spoiste, jednolite i twarde, żółto-kasztanowego koloru i z wyglądu przypominające kredę. Również i w tym przypadku malutka próbka została pobrana ze środkowej części jednej z bryłek w celu poddania badaniom naukowym. Po zakończeniu badań, oba fragmenty relikwii zwrócone zostały do kościoła.
Profesor Linoli ogłosił wyniki swych badań w dniu 4 marca 1971 roku, wobec licznie zgromadzonych wybitnych osobistości Kościoła oraz władz miejskich, politycznych, sądowych i wojskowych, oraz ekspertów medycyny, a także ludności miasta.
W późniejszym czasie wyniki prof. Linoli ocenione zostały przez ojca Bruno Luciani i prof. Urbano, dyrektora analiz szpitala miejskiego w Lanciano i wykładowcy na uniwersytecie w Sienie. Kopia szczegółowego raportu razem z protokołem spotkań i dyskusji jest zdeponowana w archiwum klasztoru.Notaryzowane kopie tychże dokumentów przesłane zostały władzom Kościoła katolickiego i przełożonym zakonu. Papież Paweł VI przyjął egzemplarz tego dokumentu w czasie prywatnej audiencji.

Badania histologiczne (mikroskopijne) stwierdziły i udokumentowały następujące fakty: fragment ciała stanowił prążkowaną tkankę ścianki sercowej (myocardium), wolnej od jakiegokolwiek śladu materiału lub substancji konserwującej. Zarówno ciało jak i krew miały pochodzenie ludzkie, z kategorycznym wykluczeniem jakiejkolwiek możliwości pochodzenia z gatunku zwierzęcego. Obydwie substancje miały też wspólną grupę krwi - AB. Krew zawierała następujące minerały: chlorki, fosfor, magnez, potas, mniejszą ilość sodu a większą wapna. Frakcjonowanie protein w skrzepniętej krwi okazało się zupełnie normalne, zachowujące procentową proporcję odpowiadającej normalnej świeżej krwi.
Profesor Linoli podkreślił, że gdyby krew pochodziła od osoby zmarłej, podlegałaby szybkiemu procesowi zepsucia i rozkładu. Wyniki badań odrzucają więc wszelką możliwość oszustwa dokonanego w przeszłości. Co więcej, w opinii profesora, tylko ręka wysoce doświadczona w sekcjach anatomicznych byłaby zdolna wykonać tak doskonałe, styczne cięcie - zaokrąglone, grubsze na obrzeżach i stopniowo cieńsze aż do pustki w obszarze centralnym - na tak wgłębionym wewnętrznym organie jak mięsień sercowy. W zakończeniu swego raportu profesor stwierdził, że choć ciało i krew znajdowały się w pojemnikach nie zamkniętych hermetycznie, to jednak nie uległy uszkodzeniu pomimo wystawienia cały czas na działanie czynników fizycznych, biologicznych i atmosferycznych.

Relikwiarz z Ciałem i Krwią z Lanciano
Zmieniona w Ciało hostia

Bryłki Krwi

W 1981 roku, aby potwierdzić autentyczność cudu i dotychczas przeprowadzone badania, poddano go ponownie licznym i skrupulatnym ekspertyzom naukowym. W 1991 roku ONZ wysłało nawet swoją komisję lekarską, by przebadała cud z Lanciano. Stwierdzono jednoznacznie, że wszystkie dotychczasowe wnioski naukowe są prawdziwe.

Podsumujmy. Ok. 1300 lat temu chleb pszenny, używany podczas każdej mszy św., i wino mszalne, przemieniły się podczas mszy św. w prawdziwe ciało i krew. Badania z roku 1970 wykazały, że są to ciało i krew pochodzenia ludzkiego, zawierające grupę krwi AB, a ciało to fragment mięśnia prążkowanego serca. Oprócz tego badania wykazały, że skład i zachowanie krwi są typowe lub takie same, jak dla krwi świeżej, czyli osoby żywej lub w stanie agonalnym.
Wspomnijmy jeszcze, że ciało i krew, pomimo braku substancji konserwujących i upłynięcia 1300 lat, nie tylko nie uległy rozkładowi i zepsuciu, ale zachowały właśnie opisaną świeżość (przynajmniej krew).

Dodam, że krew na Całunie Turyńskim oraz na Chuście z Oviedo (chusta pogrzebowa, którą owinięta była bezpośrednio głowa Chrystusa i na której z tego powodu znajduje się dużo krwi) to również krew grupy AB.

* * *

W 1970 roku, w niemieckiej wiosce Stich, kapłan, po zakończonej mszy św. 9 czerwca, zauważył na korporale (rodzaj obrusu, na którym stawia się kielich i patenę z hostią) małą plamkę krwi, która szybko powiększyła się do wielkości monety. W momencie podniesienia kielicha dostrzegł następną plamę krwi w miejscu, gdzie chwilę przedtem stał kielich. Przypuszczając, że kielich może być uszkodzony, sprawdził dłonią jego podstawę, lecz kielich był absolutnie suchy.
Po odprawieniu mszy św. kapłan dokładnie zbadał trzy płótna pokrywające ołtarz: korporał, małe wąskie płótno poniżej służące jako drugi korporał, oraz długi obrus pokrywający cały ołtarz. Wszystkie płótna okazały się być poza tym czyste i nic nie wskazywało na istnienie jakiegokolwiek źródła krwawych plam. Kapłan schował płótna w bezpieczne miejsce i udał się natychmiast do chorego duszpasterza parafii (w jego zastępstwie odprawiał mszę św.).

W czwartek, 11 czerwca, obaj kapłani razem zbadali płótna, nie znajdując żadnego naturalnego wyjaśnienia dla pojawienia się śladów krwi. Po wykonaniu fotografii, płótna odesłano do laboratorium chemicznego w celu dokonania badań naukowych.
Wyniki badań przekazane zostały kapłanom przez siostrę Martę Brunner z Polikliniki Uniwersytetu w Zurychu. W oficjalnym liście podpisanym przez naukowców, którzy dokonali badań, s. Brunner oświadcza, że płótna poddane były badaniom analitycznym bez ujawnienia skąd pochodzą, w celu określenia substancji tworzącej plamy. W liście tym pisze ona:
Wypełniłam ściśle zarządzenie pytając jedynie ekspertów czy plamy pochodzą od wina, krwi lub innej substancji. Rezultaty czterech analiz wykazały, że plamy pochodzą od ludzkiej krwi. Co więcej, dyrektor laboratorium klinicznego stwierdził, że w jego przekonaniu krew ta musiała pochodzić od człowieka cierpiącego agonię.
Następujące osoby przeprowadzały analizy plam: dyrektor Laboratorium Chemicznego, dyrektor Laboratorium Badań Krwi, asystent na szóstym roku medycyny oraz dyrektor Laboratorium Analiz Krwawień i Skrzepów Krwi.
List s. Brunner nosi pieczęcie Kliniki Instytutu Medycyny Nuklearnej oraz Polikliniki Uniwersytetu w Zurychu.

W miesiąc później, 14 lipca, ten sam kapłan ze Szwajcarii przygotowywał się do odprawienia mszy św. w tej samej kaplicy w Stich. Sprawdził ze specjalną uwagę stan ołtarza, obrusa, korporałów oraz kielicha, stwierdzając, że w pełni są czyste i nieuszkodzone. W czasie mszy św., po konsekracji (czyli momencie przeistoczenia chleba i krwi w ciało i krew Chrystusa, który ma miejsce mniej więcej w połowie każdej mszy), na korporale pojawiły się ponownie plamy krwi. Kapłan dał znać kościelnemu, stojącemu przed ołtarzem, aby podszedł bliżej, a sam dokończył udzielania komunii św. wiernym (msza św. była odprawiana w rycie przedsoborowym, po łacinie). Po zakończeniu mszy św. kapłan starał się uspokoić wiernych, którzy już wcześniej dostrzegli, że dzieje się coś niezwykłego, zapraszając ich do ołtarza, aby sami mogli ujrzeć cudowne zjawisko. 
Ponieważ płótna ołtarzowe z pierwszego cudownego wydarzenia przekazane zostały do Polikliniki Uniwersytetu w Zurychu, duszpasterz parafii postanowił tym razem dokonać badań analitycznych w laboratorium Szpitala Okręgowego. Podobnie jak poprzednio, naukowcy nie wiedzieli skąd pochodzą płótna. Mieli jedynie określić substancję powodującą plamy.

Wyniki badań ogłoszone 3 sierpnia 1970 roku stwierdziły, że plamy spowodowane były ludzką krwią. Po dokonaniu analiz naukowych rozpoczął się proces zbierania zeznań naocznych świadków drugiego cudownego wydarzenia. (...) Kilkunastu naocznych świadków podpisało też oświadczenie, że po obejrzeniu plam stwierdzono, iż są one ciągle świeże i różne rozmiarem. Niektóre z plam miały widoczny krzyż w środku.

* * *

Chciałbym przejść teraz do roku 2013 i Legnicy w Polsce.

- Wydarzenie to miało miejsce 25 grudnia 2013 roku, była to uroczystość Narodzenia Pańskiego w Sanktuarium św. Jacka - mówił ksiądz proboszcz. - Kapłan udzielając komunii świętej niechcący opuścił komunikant na ziemię. Zgodnie z zasadami umieściliśmy komunikant w kielichu z wodą. Jeden z księży podczas sprawowanej mszy świętej zauważył przebarwienie komunikantu na jednej piątej tej hostii. Poinformowaliśmy biskupa i odczekaliśmy dwa tygodnie. Po tym czasie zauważyliśmy, że część nieprzebarwiona hostii opadła na dno i całkowicie się rozpuściła. Część zabarwiona pływała na wodzie. Biskup zlecił powołanie komisji, która miała na celu wyjaśnianie tego zdarzenia. Komisja zleciła przebadanie materiału 27 stycznia 2014 roku. Materiał został pobrany. Następnie wyjęto przebarwiony fragment, położono na korporał i schowano do tabernakulum, gdzie przebywa do dnia dzisiejszego.

- Pobrano materiał do badania, było to łącznie piętnaście próbek. Były to m.in. fragmenty przemienionej, konsekrowanej hostii i płyn z kielicha, w którym przebywała przez miesiąc - mówił kardiolog Barbara Engel. - Pierwsze wyniki otrzymaliśmy w połowie marca. Materiał był bardzo trudny do analizy, bo przez miesiąc przebywał w środowisku wodnym. Poddano go badaniu histochemicznemu, który miał wybarwić grzyby w preparacie. Miejsca, które przypominały włókna mięśnia serca, nie wybarwiały się. Wybarwiała się jedynie grzybnia, która temu towarzyszyła. Ale obecność grzybów w środowisku wodnym to rzecz naturalna, ich brak byłby rzeczą dziwną.

 - Przesłaliśmy fragmenty także do Zakładu Medycyny Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego - mówił dalej Engel. - Dla nich był to trudny obraz, ale skłaniają się do identyfikacji jej jako tkanki mięśnia serca. Wykonano m.in. badania DNA. Konkluzja badaczy jest taka: to tkanka mięśnia serca pochodzenia ludzkiego. Wszystkie badania nie wyjaśniły zjawiska i jak do tego doszło. Wiele pytań, jakie zadawali sobie naukowcy, zostały bez odpowiedzi.

Tak jak wspominała pani doktor, swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu - mówił ks. dr Tadeusz Dąbski, oficjał Sądu Kościelnego. - Pobrali materiał i przeprowadzili badania. Te badania upewniły nas, że to nie wynik działania bakterii czy grzybów, które mogłyby spowodować przebarwienie tej hostii - mówił ksiądz oficjał. - Dwukrotnie w opinii Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu pojawia się stwierdzenie, że ten obraz nie pozwala na wyciągnięcie odpowiednich wniosków. To nie była dla nas satysfakcjonująca odpowiedź. Zdecydowaliśmy się wypytywać dalej, patomorfologów i morfologów. Doprowadziło nas to do dalszych prac, zwrócenia się do kolejnych ekspertów z Uniwersytetu Pomorskiego w Szczecinie. Badania tamtejszych profesorów dały pewność, że te włókna są najbardziej podobne do tkanki mięśnia sercowego. A to, co je otacza, jest tkanką łączną. Ta opinia będzie dostępna w Kurii Diecezji Szczecińskiej.
- Obraz na szkiełkach histopatologicznych, następnie tkanka badana mikroskopem UV, nie pozostawiły wątpliwości, że mamy do czynienia z tkanką mięśnia sercowego, w momencie agonii - mówił ks. dr Dąbski.

Kościół uznał w roku 2016, że zdarzenie nosi znamiona cudu eucharystycznego i że wierni mogą traktować je jako zjawisko nadprzyrodzone, zaistniałe z powodu Bożej ingerencji.

Chciałbym jeszcze przywołać wyniki badań z Sokółki, gdzie w roku 2008 miało miejsce podobne wydarzenie i z Buenos Aires. Kościół jednak w tym pierwszym wypadku nie ogłosił oficjalnie, że zdarzenie to wyczerpuje znamiona cudu i pozostawił sprawę otwartą. Zlecone badania jednak przyniosły wyniki bardzo podobne do tych, które dotyczyły wydarzenia w Legnicy.

Kuria biskupia zleciła badanie próbek hostii dwóm patomorfologom (prof. Stanisław Sulkowski i prof. Maria Sobaniec-Łotowska) z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, którzy zgodnie orzekli, że „przysłany do oceny materiał (...) wskazuje na tkankę mięśnia sercowego, a przynajmniej, ze wszystkich tkanek żywych organizmu najbardziej ją przypomina”. Prof. Sobaniec-Łotowska opisała wyniki badań następująco: „Pobrany z korporału fragment materiału badaliśmy histologicznie, (…) z użyciem mikroskopu optycznego, czyli świetlnego, i ultrasonograficznie, (…) z użyciem mikroskopu elektronowego transmisyjnego (…), obserwowaliśmy zjawisko wzajemnego przenikania się struktury komunikantu z włóknami mięśnia serca. Tkanka, która pojawiła się na Hostii, była z nią w sposób bardzo ścisły, nierozerwalny złączona, co jest ważnym dowodem, że nie mogło tu być jakiejkolwiek ludzkiej ingerencji. (…) cytoplazma fragmentów włókien mięśniowych, wtopionych w podłoże mogące odpowiadać strukturze Hostii, w barwieniu hematoksyliną Mayera i eozyną barwiła się na rożowo, ogniskowo dość intensywnie. Natomiast jądra komórkowe, położone głównie centralnie (…) na granatowo. Otóż centralne położenie jąder komórkowych wskazuje, że jest to mięsień serca ludzkiego. (…) obserwowaliśmy cechy wyraźniej nasilonej segmentacji włókien, to jest uszkodzenie komórek w miejscu wstawek (czyli struktur charakterystycznych dla mięśnia sercowego), i fragmentacji – to są uszkodzenia włókien poza wstawkami; również na przebiegu pojedynczych włókien znajdowaliśmy obrazy mogące odpowiadać węzłom skurczu. Takie zmiany powstają jedynie we włóknach niemartwiczych i odzwierciedlają skurcze mięśnia serca w okresie przedśmiertnym, to jest agonalnym”.

Trzeba wspomnieć, że badania odnoszące się do wydarzenia w Sokółce były kwestionowane przez kilka innych osób, które zarzuciły wymienionym wyżej specjalistom m.in. nieprzeprowadzenie badań DNA i nieustalenie do jakiego gatunku należała tkanka.

Wydarzenie w Buenos Aires miało miejsce 18 sierpnia 1996 roku w kościele parafialnym Santa María. Księdzu Alejandro Pezecie po skończeniu odprawiania mszy św., powiedziano, że na podłodze tego kościoła leży porzucona hostia. Duchowny zgodnie z przepisem liturgicznym, włożył hostię do vasculum – małego naczynia z wodą, stojącego zwykle przy tabernakulum, służącego kapłanowi do obmycia palców po udzielaniu Komunii świętej i całość włożył do tabernakulum. Po kilku dniach zauważył, że hostia w tabernakulum zmieniła się w jakąś krwistą substancję, która w ciągu następnych kilku dni jeszcze się powiększyła.  
W 1999 r. ówczesny arcybiskup Buenos Aires, kard. Jorge Mario Bergoglio (obecny papież Franciszek) zlecił wykonanie badań naukowych. W dniu 5 października 1999 w obecności przedstawicieli kardynała dr Castañon pobrał próbkę, którą następnie przesłano do naukowców w Nowym Jorku. Celowo nie poinformowano ich, skąd pochodzi. Dr Frederick Zugibe, patolog z Rockland County w stanie Nowy Jork stwierdził, że badana substancja jest prawdziwym ludzkim ciałem i krwią, w której obecne jest ludzkie DNA. Oświadczył: „badany materiał jest fragmentem mięśnia sercowego znajdującego się w ścianie lewej komory serca, z okolicy zastawek. Ten mięsień jest odpowiedzialny za skurcze serca. (...) Mięsień sercowy jest w stanie zapalnym, znajduje się w nim wiele białych ciałek. Wskazuje to na fakt, że serce żyło w chwili pobierania wycinka (...). Co więcej, te białe ciałka wniknęły w tkankę, co wskazuje na fakt że to serce cierpiało-np. jak ktoś, kto był ciężko bity w okolicach klatki piersiowej”.  

Pytany, jak długo białe ciałka zachowałyby swoją żywotność, gdyby się znajdowały w ludzkiej tkance, którą umieszczono w wodzie, dr Zugibe odpowiedział, że w ciągu kilku minut przestałyby istnieć.     Amerykański naukowiec zadał jeszcze dr Castañon pytanie: „Musi mi Pan coś wytłumaczyć. Jak to możliwe, że w momencie, gdy badałem próbkę, Ona też żyła? Pulsowała? Jak Pan zdołał przywieźć ciągle jeszcze bijące serce pacjenta?”.  Dopiero wtedy Castañon poinformował dr Zugibe o pochodzeniu próbki. Wtedy dr Zugibe powiedział: „W jaki sposób i dlaczego konsekrowana hostia mogła zmienić swój charakter i stać się ludzkim żyjącym ciałem i krwią, pozostanie dla nauki nierozwiązalną tajemnicą, która całkowicie przerasta jej kompetencje".

Badania przeprowadził także patolog sądowy z San Francisco, dr Robert Lawrence i potwierdził ustalenia dr Zugibe'a.

Dr Zugibe wskazuje na miejsce
w sercu, z którego pochodzi badana
tkanka mięśnia

* * *

Pomimo kontrowersji odnośnie niektórych wydarzeń (te w Lanciano i w Stich wydają się być od nich wolne, ekspertyzy są jednoznaczne, a z zastrzeżeniami wobec nich nie spotkałem się; wobec Buenos Aires też nie mam informacji o nierzetelności badań i alternatywnych wyjaśnieniach), łączy je wszystkie wewnętrzna logika (ich cudowność dotyczy uwidocznienia dla wszystkich tego, o czym Kościół naucza od zawsze, że chleb i wino obecne podczas mszy św. są realnym ciałem i krwią Chrystusa, w sposób prawdziwy, bez przenośni; cud więc tak naprawdę ma miejsce podczas każdej mszy św., ten prawdziwy, źródłowy cud, którego naoczność dostępna teraz dla wszystkich jest tylko uwidocznieniem) i wnioski badań. Skoro, mimo sugestii niektórych uczonych, nie stwierdzono w badanych próbkach śladów bakterii, które wyjaśniałyby np. czerwone zabarwienie hostii, i skoro w każdym badanym cudzie eucharystycznym stwierdza się obecność mięśni prążkowanych serca, wydaje się, że uprawnia to wierzących do uznania w tych wydarzeniach ilustracji tego, czym Eucharystia, a ściślej przeistoczenie materii chleba i wina podczas niej, są od zawsze w jego nauczaniu. W tym kontekście łatwiej wiernemu uznać nieprzypadkowość tych zjawisk oraz ich spójność i nadprzyrodzone pochodzenie, niż przyjąć, że są one skutkiem działania bakterii i grzybów (których obecności przecież nie stwierdzono, grzybnia, jeśli występowała, dotyczyła zawsze miejsc nieobjętych przez tkankę serca) lub oszustwa oraz być może wykorzystywania zwłok do tego (choć ekspertyzy świadczą o tym, że badane tkanki są charakterystyczne dla osób żywych lub w agonii, nie zmarłych, a tym bardziej zmarłych dawno).

Wspomniałem w tym poście tylko o cudach eucharystycznych, ponieważ można się dziś zajmować nimi od strony naukowej. Kościół coraz częściej otwiera się na możliwość tych badań (co nie oznacza, że był im kiedyś wrogi, po prostu są to w jego oczach przedmioty lub zjawiska uświęcone, którym należy się szacunek i którymi nie można dysponować dowolnie, ale dziś, w epoce naukowej, skoro są ku temu techniczne możliwości, a wiara coraz częściej jest kwestionowana, widzi w tym otwarciu się duchową korzyść, która może przewyższyć jego negatywne skutki), a ich wyniki są jak do tej pory korzystne dla wiary. Zjawisk nadzwyczajnych, niewytłumaczalnych na drodze naukowej, jest w Kościele jednak dużo więcej, choćby objawienia publiczne, prywatne, stygmaty, ciała świętych niepodlegające rozkładowi, inedia (niejedzenie przez wiele lat) czy bilokacja (przebywanie w kilku miejscach jednocześnie), itd. Postaram się jeszcze nawiązać na tym blogu do zjawisk nadprzyrodzonych, ponieważ, mimo iż Kościół nie zobowiązuje wiernych do ich uznawania (można nie dawać im wiary i pozostać normalnym, "prawidłowym" wierzącym), są one jednak jakimś świadectwem uwiarygodniającym przesłanie religii, a co za tym idzie, pośrednio mogą wskazywać na istnienie Stwórcy i odnosić do Niego, skłaniać do poszukiwań dotyczących Jego istnienia, a także otwierać po prostu na wymiar metafizyczny życia, pobudzać i prowokować, zwłaszcza dogmatycznych niewierzących, dla których wszystko jest proste, a twierdzenie "stoją za tym mechanizmy nieznane teraz nauce, które za jakiś czas zostaną poznane" ma według nich być zadowalającą odpowiedzią na wszystkie kłopotliwe fakty.

_______________________________________

Pisząc o Lanciano i Stich wykorzystałem pracę "Cuda Eucharystyczne" Joan C. Cruz, podając dosłowne lub lekko zmodyfikowane cytaty, aby skrócić lub ułatwić przekazywane informacje, a pisząc o wydarzeniu w Legnicy podawałem za "Gazeta Wyborcza. Wrocław" (tam informacje były najobszerniejsze; link). O Sokółce i Buenos Aires wspomniałem za Wikipedią i stroną parafii św. Zygmunta w Słomczynie.

poniedziałek, 5 marca 2018

Chrześcijaństwo a kult Mitry

Nie spotkałem się nigdy z zarzutem wobec chrześcijaństwa ze strony ateistów czy ludzi wrogo nastawionych do Kościoła, który ostałby się po zweryfikowaniu podawanych informacji. Nie przypominam sobie ani jednego, który byłby rzetelny i oparty na poprawnych danych historycznych. Nie inaczej jest w przypadku tematu tego posta. Postaram się z czasem przenieść potrzebne informacje na blog, zrobić osobny post, na razie jednak roboczo chciałbym podać dwa linki, które w zasadzie wyczerpują temat. Jak zawsze i tu okazuje się, że prawda ma się zupełnie inaczej niż sugerują czytelnicy bestsellerów Deschnera lub ci, którym wystarcza wiedza z jakiegoś forum, i którzy nie weryfikują nigdy przeczytanych rewelacji, za to po zetknięciu się z nimi natychmiast przechwytują je i z motywów pozamerytorycznych rozgłaszają po dachach.

Kult Mitry a chrześcijaństwo - Jan Lewandowski
Kult Mitry według pism wczesnochrześcijańskich - Piotr Andryszczak