Wiara jest zaufaniem temu, co do czego mam powód wierzyć, że jest prawdziwe. (J.P. Moreland)

Wiara religijna i zabobon są czymś całkowicie różnym. Drugie wypływa z lęku
i jest rodzajem fałszywej nauki. Pierwsze jest ufnością. (L. Wittgenstein)

W sytuacji niepewności poznawczej, w jakiej znajduje się człowiek odnośnie istnienia Boga, bardziej racjonalnym jest
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie.
(przekonanie własne)

piątek, 22 grudnia 2017

(1) Czy chrześcijanie spalili Bibliotekę Aleksandryjską (2) O Hypatii

Oto co w sprawie spalenia Biblioteki Aleksandryjskiej oraz śmierci Hypatii (rzekomo z rąk mnichów chrześcijański) temat pisze David B. Hart, w znakomitej książce Chrześcijańska rewolucja a złudzenia ateizmu, będącej polemiką z tezami nowego ateizmu na temat historycznej szkodliwości chrześcijaństwa (długie, ale warto, i trudno oddzielić oba tematy, ponieważ przenikają się).


"(...) Weźmy na przykład ten fragment z opublikowanej niedawno książki Jonathana Kirscha God against Gods: "w roku 390 (...) tłuszcza chrześcijańskich zelotów ruszyła na starożytną bibliotekę w Aleksandrii, miejsce gdzie zgromadzono stare teksty wielkiej rzadkości. Tu przechowywano najstarsze rękopisy Biblii i inne pisma pochodzenia żydowskiego i chrześcijańskiego, daleko starsze niż zwoje z Qumran, a teksty pogańskie były jeszcze starsze i w jeszcze większej ilości, w sumie około siedmiuset tysięcy tomów i zwojów. Spalono cały zbiór pergaminów i papirusów, a samą bibliotekę zrównano z ziemią, zaś strata, której z tego powodu doświadczyła cywilizacja zachodnia, jest nie do wyobrażenia i policzenia. (...) W następnym roku Teodozjusz I nakazał zburzenie Serapejonu, wspaniałej świątyni poświęconej Izydzie i Serapisowi".
Sprawdza się powiedzenie, że mało wiedzy bywa bardziej niebezpieczne niż brak wiedzy. Kirsch nie jest historykiem i dlatego być może można mu wybaczyć, że opiera się na popularnych relacjach, zamiast sięgnąć do źródeł, przy czym nie ulega wątpliwości, że w dobrej wierze powtarza bajkę, którą słyszał tak często, że nie jest w stanie odróżnić jej od rzeczywistości. Nie zmienia to faktu, że pisze bzdury.

Rzeczywiście, zachowała się pewna historia dotycząca Serapejonu (a przynajmniej ruin tej świątyni), która nie przynosi wiele zaszczytu ani chrześcijańskim, ani pogańskim mieszkańcom Aleksandrii czwartego wieku, jednak Kirsch w swojej relacji wszystko beznadziejnie miesza. Zacznijmy od tego, że dopóki nie pojawi się nagle pewnego dnia w którymś z antykwariatów Kairu jakiś dawno zaginiony katalog Biblioteki Aleksandryjskiej, lista dzieł, które - jak twierdzi Kirsch - znajdowały się w tej bibliotece, to czysta fantazja. Jedynym egzemplarzem żydowskiej Biblii, co do którego możemy mieć pewność, że znajdował się w posiadaniu biblioteki w Aleksandrii, była kopia jej greckiego tłumaczenia zwanego Septuagintą i chociaż bez wątpienia jednym z celów Biblioteki Aleksandryjskiej było gromadzenie i przechowywanie greckich tłumaczeń dzieł powstałych w innych językach, nie wiemy, ile takich tekstów udało się zgromadzić. Jednak daleko bardziej wierutną bzdurą jest to, że Kirsch podzielił jedną historię na dwie, scalając dwie biblioteki w jedną. Wielka królewska Biblioteka Aleksandryjska, która, jak twierdzili niektórzy starożytni historycy, miała w swoich zbiorach siedemset tysięcy zwojów (albo pięćset tysięcy czy czterysta tysięcy lub, jak mówią jeszcze inni, zaledwie czterdzieści tysięcy), została założona przez króla Ptolemeusza II Filadelfosa (304-246 p.n.e.) jako część Muzejonu (Muzeum Aleksandryjskie, największy w starożytności instytut naukowy - przyp. autora blogu), który jego ojciec Ptolemeusz I Soter (ok. 367-282 p.n.e.) założył w Bruchejonie, królewskiej dzielnicy Aleksandrii w północno-wschodniej części miasta. Niektóre starożytne źródła podają, że ta biblioteka rzeczywiście spłonęła w pożarze, lecz ognia z całą pewnością nie podłożyli chrześcijanie. Za winowajcę najczęściej uznaje się Juliusza Cezara, którego - jak piszą - wojna z Pompejuszem zaprowadziła do Aleksandrii. Cezar nieumyślnie spowodował pożar w dzielnicy królewskiej - nie wiadomo czy dlatego, że chciał spalić statki wroga w porcie czy z innego powodu - dość, że pożar zniszczył bibliotekę, w części bądź w całości, a przynajmniej pochłonął dziesiątki tysięcy zwojów przechowywanych w spichrzach w pobliżu doków. Historycy wciąż spierają się o to, na ile można wierzyć tej relacji. Jeśli biblioteka przetrwała lub - jak twierdzą niektórzy - została odbudowana, wówczas - zdaniem wielu - uległa zniszczeniu razem z Muzejonem w roku 272 n.e. podczas wojen cesarza Aureliana (215-275 n.e.) mających na celu ponowne zjednoczenie cesarstwa. Najprawdopodobniej jednak już wówczas pierwotna Wielka Biblioteka Aleksandryjska była w dużej mierze częścią dalekiej (i w pewnej mierze legendarnej) przeszłości. Na pewno nie istniała już w roku 390 n.e. (1)
Istniała natomiast biblioteka "córka", zlokalizowana być może na terenie Serapejonu, którą umieścił tam Ptolemeusz III Euergetes panujący w latach 246-221 p.n.e., budując świątynię na cześć Serapisa, lub która znalazła się tam później w czasie odbudowy świątyni w daleko wspanialszej postaci pod koniec drugiego wieku naszej ery. Wydaje się, że być może na peryferiach kompleksu świątynnego między kolumnadami znajdowały się półki ze zwojami, lecz ile ich było i jak dużo mieściły zwojów, trudno powiedzieć. (2) Dwunastowieczny historyk bizantyński Jan Tzetzes twierdził, że Kallimach z Cyreny (ok. 305-240 p.n.e.) skatalogował czterdzieści dwa tysiące zwojów w bibliotece zbudowanej przez Euergetesa poza Bruchejonem, lecz czy to prawda i czy w rzeczywistości nie chodzi o bibliotekę w Serapejonie, nie da się tego jednoznacznie stwierdzić. Tak czy owak, to ta właśnie biblioteka mogła ulec zniszczeniu, kiedy rzymscy żołnierze i chrześcijańscy cywile burzyli Serapejon (co rzeczywiście miało miejsce w 391 r.). Nie ma jednak na to żadnych dowodów. Żadne ze starożytnych źródeł mówiących o zniszczeniu świątyni nie mówi niczego o zniszczeniu biblioteki, nie wyłączając pracy bardzo pobożnego pogańskiego retora i historyka Eunapiusza z Sardes (345-420), który pogardzał chrześcijanami i z pewnością chętnie przypisałby im każdy najbardziej ohydny czyn i który jako erudyta z pewnością z oburzeniem przyjąłby wiadomość o tym, że nagle w pożodze zginęła tak ogromna liczba bezcennych tekstów. Ponadto wydaje się, że zburzenie świątyni było operacją wojskową, a nie aktem destrukcji rozszalałego tłumu, nawet jeśli brali w nim udział chrześcijanie. Nie jest nawet pewne, czy zburzone zostało cokolwiek poza wewnętrznym budynkiem świątyni, miejscem kultu Serapisa.

Tymczasem Edward Gibbon, opisując to wydarzenie, z niezrozumiałą pewnością w głosie mówi, że bibliotekę "splądrowano lub zniszczono", i dodaje, że "widok pustych półek budził żal i gniew każdego, kto na to patrzył, a czyjego umysłu nie zaciemniały przesądy religijne". Jednak jedynym źródłem, które cytuje na poparcie swojego twierdzenia, jest pobieżna uwaga chrześcijańskiego historyka Pawła Orozjusza (ok. 385-przed 423), który pisząc o pożarze wywołanym przez Juliusza Cezara, zauważa mimochodem, że widział sam "szafy biblioteczne" w świątyniach "opróżnione przez naszych ludzi", kiedy plądrowali oni owe świątynie; uwaga, którą - jak słusznie zauważa Gibbon - Paweł Orozjusz wypowiada, "jak gdyby się rumieniąc". Jedna pisząc o "naszych ludziach", Orozjusz może mieć na myśli po prostu ludzi mu współczesnych, ponieważ chwilę później, dla kontrastu, głosi pochwałę ludzi z poprzednich pokoleń, którzy w sposób "bardziej godny szacunku" przede wszystkim gromadzili te księgi, naśladując w ten sposób uczonych z Aleksandrii z dawnych wieków. (3) Niezależnie od tego, jak sprawy się rzeczywiście miały, i pomijając to, że to rzeczywiście wstyd, iż chrześcijanie lub inni im współcześni grabili świątynie ze znajdujących się w nich bogactw, w tym książek, owa przerażająca, skandaliczna i tragiczna historia, która powraca cały czas, opowiadająca o tym, iż chrześcijańskie hordy wyniosły siedemset tysięcy zwojów z Biblioteki Aleksandryjskiej i że ci sami ludzie, otumanieni szałem nienawiści do pogańskiej wiedzy i nauki, palili je w ogniskach na ulicach, to czysta fikcja. Ba, przed nowożytnym pojawieniem się tej legendy o "ostateczne" zniszczenie Biblioteki Aleksandryjskiej najczęściej obwiniano najeźdźców arabskich z roku 642 pod dowództwem generała Amr ibn al-Asa, który uczynił to na rozkaz samego kalifa Umara. Gibbon odrzuca tę historię, podobnie jak czyni to dzisiaj większość historyków (być może zbyt pospiesznie), dlatego, że pojawia się ona stosunkowo późno w literaturze arabskiej i chrześcijańskiej. Jednakże czyniąc to, nieświadomie przedstawia bardzo mocny argument przeciwko własnym przypuszczeniom, jakoby to chrześcijanie dokonali zniszczenia biblioteki w Serapejonie. Zauważa bowiem - przedstawiając to jako dowód na to, że w czasach najazdu Arabów biblioteka już nie istniała - iż pogański historyk Ammianus Marcellinus (330-395), opisując Serapejon kilka lat przed jego zniszczeniem, pisze o bibliotece w czasie przeszłym w "wyjątkowo mocnych słowach". Wydaje się jednak, że pełne znaczenie tego faktu umknęło uwadze Gibbona. (4)

W pewnym sensie wszystko to, co napisałem powyżej, ma dość ograniczone znaczenie. Nawet gdyby ta ohydna bajka o zniszczeniu Biblioteki Aleksandryjskiej przez chrześcijański motłoch była prawdziwa (a nie jest) i nawet gdyby w Serapejonie znajdowała się spora liczba książek, które stamtąd ukradli i zniszczyli żołnierze z pomocą swoich chrześcijańskich wspólników w 391 roku (a milczenie Eunapiusza, nie wspominając o czasie przeszłym w relacji Ammianusa, stanowi wystarczający dowód, że tak nie było), nie powiedziałoby to nam niczego o poglądach chrześcijan na naukę pogan czy kulturę klasyczną. Lokalne zamieszki rzadko mówią nam coś znaczącego poza tym, co już wiemy na temat zachowania tłumu. Jeśli odłożymy na bok barwne mity, musimy powiedzieć, że Kościół pierwszych wieków nie dokonywał systematycznego niszczenia pogańskiej literatury świata starożytnego i nie było czegoś takiego jak powszechne chrześcijańskie uprzedzenia wobec pogańskiej nauki (na co wyraźnie wskazuje uwaga Pawła Orozjusza). Aleksandria to miasto cechujące się największym poziomem przemocy, położone w tej części Imperium, gdzie bez przerwy dochodziło do aktów przemocy w czasach, kiedy przemoc była na porządku dziennym, a tłumy pogan, Żydów czy chrześcijan wszczynających zamieszki nie tyle zakłócały codzienne życie miasta, co rządziły miastem. Ale Aleksandria była także miejscem rozległej wiedzy i nauki, domem dla wielu z największych uczonych i filozofów - pogańskich, żydowskich i chrześcijańskich - swoich czasów. Tu na przykład powstała szkoła aleksandryjska - pierwsza chrześcijańska instytucja kształcenia wyższego w imperium, założona w połowie drugiego wieku przez filozofa Pantaenusa (zm. przed 200), dawnego stoika, którą następnie z wielkim powodzeniem prowadzili Klemens Aleksandryjski (150-213) i Orygenes (185-254), obaj o ogromnej erudycji, którzy w swobodny sposób korzystali z greckich metod interpretacji tekstu i z pogańskiej filozofii. Orygenes uczęszczał nawet na wykłady Ammoniosa Saccasa, "Sokratesa neoplatonizmu", i wymagał od studentów, by żadna ścieżka mądrości nie była im obca i by przykładali się do studiowania geometrii, astronomii i wszystkich tekstów religijnych i filozoficznych kultury pogańskiej. Nie jest zatem żadną anomalią to, że w połowie trzeciego wieku jednym z najznakomitszych znawców Arystotelesa w mieście był chrześcijański retor i matematyk Anatol z Laodycei. W czwartym wieku najdoskonalsza chyba prywatna kolekcja tekstów, zarówno pogańskich, jak i chrześcijańskich - z teologii, filozofii, historii oraz retoryki - znajdowała się w posiadaniu chrześcijańskiego (ariańskiego) patriarchy Jerzego z Laodycei Syryjskiej (Jerzego Kapadockiego). Kolekcja ta była tak wspaniała, że kiedy Jerzy został w roku 361 zamordowany przez aleksandryjską tłuszczę, cesarz Julian Apostata (331-363), który nawrócił się z chrześcijaństwa na pogaństwo, rozkazał, by mu ją przesłano (wyrażając jednocześnie swój żal z tego powodu, że nie może nakazać spalenia chrześcijańskich ksiąg wchodzących w skład kolekcji, ponieważ bał się, że żołnierze nie będą w stanie należycie odróżnić ziarna od plew).

Prawdę mówiąc, jeśli ktoś pragnie uczynić Aleksandrię pierwszych czterech wieków miarą zrozumienia wzajemnej relacji między kulturą chrześcijańską a pogańską, to przystępując do tego zadania bez nadmiernych uprzedzeń, przekona się, że zarówno chrześcijanie, jak i poganie mieli swoich filozofów i uczonych, którzy często pobierali nauki u siebie nawzajem, niezależnie od własnej przynależności religijnej, że i jedni, i drudzy mieli za sobą własny, okrutny, przesądny, uciekający się do przemocy motłoch i że kapłani jednych i drugich mogli być równie dobrze uczonymi albo członkami motłochu. Ktoś taki przekona się także, że na samych wyżynach filozoficznego rozumowania obie strony dopuszczały debaty dotyczące tego, do jakiego stopnia do poznania boskiej prawdy wystarczał rozum, a do jakiego trzeba było polegać na boskim objawieniu, oraz że wielu pogan o bardziej filozoficznym nastawieniu skłaniało się ku "czystemu" kontemplacyjnemu monoteizmowi, traktując z obojętnością lub darząc pogardą popularne kulty. Ktoś taki przekona się również, że chrześcijanie i poganie z niższych warstw społecznych, chociaż reprezentujący dwie różne społeczności, żyli czasami w harmonijnej, a nawet egzogamicznej zgodzie, niekiedy zaś dochodziło między nimi do konfliktów. Oczywiście byłoby cudownie i wspaniale, świadczyłoby to o mocy wzniosłych ideałów, gdyby grecka roztropność i chrześcijańska miłość bliźniego kierowały postępowaniem każdej osoby tamtych czasów, przenikając wszystkie warstwy społeczne. Cudownie byłoby zwłaszcza, gdyby wszyscy ochrzczeni chrześcijanie tamtej epoki, których ideały były daleko szlachetniejsze i bardziej wzniosłe niż ideały pogan, nigdy nie pałali nienawiścią w stosunku do kultów swych dawniejszych prześladowców z taką gwałtownością, z jaką czynili to w rzeczywistości. Tak się jednak składa, że ludzie często zawodzą nasze oczekiwania.

Co zaś się tyczy prawdziwego czasu zniszczenia Serapejonu, nastąpiło ono później, w okresie szczególnie intensywnych prześladowań religijnych i przemocy, który rozpoczął się półtora wieku wcześniej, za panowania pogańskiego cesarza Decjusza (201-251). W latach poprzedzających jego panowanie (249-251) prześladowania chrześcijan miały najczęściej charakter ograniczony i sporadyczny. Jednak w roku 250 cesarz wydał edykt nakazujący wszystkim obywatelom imperium złożenie ofiary rzymskim bogom w obecności świadka. Wielu chrześcijan, którzy odmówili złożenia ofiary, aresztowano, niektórych znaczniejszych biskupów pozbawiono życia, a prześladowania trwały cały rok, Jednak edykt cesarza okazał się porażką, a systematyczne prześladowania ustały jeszcze przed jego śmiercią w czerwcu 251 roku, zaś jego następca Gallus (zm. 253) nie był najwyraźniej zainteresowany tym, by je wznawiać. Jednak następca Gallusa, Walerian (zm. 260), wznowił prześladowania z jeszcze większą mocą. Wśród tych, którzy wówczas stracili życie, byli biskup Kartaginy Cyprian (200-258) i biskup Rzymu Sykstus II (zm. 258). Ostatnie, najkrwawsze prześladowanie chrześcijan na terenie całego imperium zaczęło się w roku 303 za cesarza Dioklecjana (245-316), szczególnie łatwowiernego obrońcy starych bogów, który najwyraźniej obwiniał nową religię o to, że jego augurowie (kapłani rzymscy wieszczący ze zjawisk atmosferycznych i lotu ptaków - przyp. autora blogu) nie potrafili dokładnie wieszczyć przyszłości. Brutalny współrządca imperium za czasów Dioklecjana, Galeriusz (zm. 311), którego nienawiść do chrześcijan była wręcz absolutna, zachęcał do prześladowań ze szczególnym entuzjazmem. Wierzących więziono, torturowano, obcinano im członki, okaleczano i zabijano. Groby męczenników bezczeszczono, kościoły niszczono, a chrześcijańskie książki rekwirowano i palono. Kiedy Dioklecjan abdykował z powodów zdrowotnych w 305 roku, Galeriusz został augustem wschodniej połowy imperium i na cezara (tj. swojego pomocnika) powołał swego równie brutalnego siostrzeńca Maksymina (zm. 313) i razem kontynuowali prześladowanie chrześcijan przez kolejne sześć lat. Kiedy jednak Galeriusz w 311 roku został zmożony przez szczególnie bolesną (i jak się później okazało, śmiertelną) chorobę, uznał, że zesłał ją na niego chrześcijański Bóg, i dlatego wydał edykt zwalniający chrześcijan z obowiązku składania ofiar bogom Rzymu i zimą roku 312 prześladowania w dużej mierze ustały.

W następnym roku Konstantyn (280-337), nowy august cesarstwa zachodniego i konwertyta (w pewnym sensie) na chrześcijaństwo, razem z Licyniuszem (zm. 325), augustem cesarstwa wschodniego, ogłosił edykt mediolański, przyznający chrześcijanom całkowitą swobodę wyznawania wiary i pełnię praw. Po roku 324 Konstantyn został cesarzem Wschodu i Zachodu i w czasie swego panowania dawał dowody lojalności wobec nowej wiary, przede wszystkim przenosząc patronat państwa z dawnych kultów na Kościół, później zaś podejmując raczej sporadyczne próby zniechęcenia pogan do oddawania czci swoim bogom i do zdławienia kultów pogańskich i czci bożków. Syn cesarza Konstancjusz II (317-361), chociaż chrześcijanin (bardziej nominalnie niż przez sposób postępowania), przymykał oko na wyznawania starej wiary przez pogańską arystokrację Rzymu. Jednak jego bratanek Julian Apostata w beznadziejnym staraniu, by przywrócić starą rzymską religię i obalić nową, spędził większą część swego wyjątkowo krótkiego panowania (listopad 361-czerwiec 363), podejmując działania przeciwko "galilejczykom, które ze zwykłych uprzedzeń szybko zmieniły się w okrutne i czynne prześladowania. Julian był inteligentnym, odważnym i robiącym wrażenie człowiekiem, posiadającym szereg godnych pochwały cnót i entuzjazm do filozofii równie wielki, jak mały były jego w tym kierunku zdolności. Cechowała go także lekka histeria, mściwość i wiara w przesądy, którym towarzyszyły niespożyta energia i nienasycony apetyt na magię, tajemnicę i ofiary składane ze zwierząt. Jest jedynym rzymskim władcą z tego okresu, którego można określić bez wahania mianem fanatyka religijnego. I chociaż oficjalnie zakazywał stosowania przemocy wobec chrześcijan, był czasem gotów nieoficjalnie (acz otwarcie) ją tolerować. Elementem jego polityki było prawo zakazujące chrześcijanom nauczania klasycznej retoryki, literatury i filozofii, które nawet najczęściej darzący go sympatią biograf Ammanius Marcellinus uważał za niechlubne (i które, dodajmy, nie byłoby potrzebne, gdyby chrześcijanie tamtych czasów byli ogólnie wrogo nastawieni do klasycznej kultury i wiedzy).

Kiedy jednak świątynia Serapisa została zrównana z ziemią, cesarzem był Teodozjusz I (347-395), za którego rządów wahadło prześladowań przesunęło się całkowicie w drugą stronę. Nie był brutalnym despotą jak Galeriusz ani łatwo wpadającym w ekscytację monomaniakiem jak Julian Apostata, co nie zmienia faktu, że ostatecznie postawił sobie za cel, z powodów politycznych i religijnych, że to właśnie on wykorzeni dawne wierzenia i oczyści cesarstwo z obcych religii i wszelkich "wypaczonych" form chrześcijaństwa. Przez większość część swego panowania tolerował pogan, nie blokując im dostępu do wysokich stanowisk w państwie (jak czynił to Julian Apostata w stosunku do chrześcijan), jednak w roku 381 i 382 wprowadził lub przywrócił prawa zakazujące składania ofiar dawnym bogom i zabronił nawet ludziom wstępować do świątyń pogańskich, by złożyć tam ofiarę. Na skutek tego na Wschodzie, a zwłaszcza, jak łatwo przewidzieć, w Egipcie, zgraje "mnichów" - czyli na dobrą sprawę ubranych na czarno zbójów korzystających z nowo uchwalonych praw jako usprawiedliwienia dla swoich ekscesów - zaczynają burzyć wiejskie świątynie, okradając ich skarbce, rabując i atakując przy okazji wieśniaków żyjących na przyświątynnych terenach, obżerając się ukradzionym zbożem i mięsem zabitych zwierząt, a nawet zabijając tych, którzy stawiali opór. (5) Bardziej bezpośrednim rezultatem rozporządzeń Teodozjusza była zmiana statusu pogańskich świątyń w miastach, które już wcześniej, zanim Teodozjusz doszedł do władzy, były w praktyce zaledwie historycznymi ciekawostkami, teraz jednak często zamieniano je w kościoły. W Aleksandrii, gdzie nigdy nie stosowano półśrodków i żadnych rozbieżności nie rozwiązywano pokojowo, zawsze stanowczy w swoich decyzjach patriarcha Teofil rwał się do tego, by wykorzystać puste miejsca dawnego kultu do bardziej zbożnych celów i to właśnie jego zapał zapoczątkował łańcuch wydarzeń, których kresem było zniszczenie Serapejonu. Jak to zazwyczaj bywa, relacje dotyczące tego, co się naprawdę wydarzyło, różnią się między sobą i można być pewnym jedynie tego, że dochodziło do aktów przemocy na wielką skalę wszczynanych przez jedną bądź drugą stronę.

Najwcześniejszą chrześcijańską wersję wydarzeń zawdzięczamy Rufinowi z Akwilei (ok. 345-411), który mógł być ich naocznym świadkiem. Według niego problemy zaczęły się wtedy, kiedy biskup Aleksandrii uzyskał zgodę na odrestaurowanie starej pogańskiej świątyni (może boga Mitry), od dawna nieużywanej i poważnie zniszczonej, z której być może korzystali przed nim arianie. Kiedy w trakcie prac odsłonięto ukryte wcześniej groty i ekshumowano z nich czaszki, miejscowi poganie wszczęli zamieszki. Tłumy chrześcijan dały im odpór, w następstwie czego rozpoczęły się otwarte walki na ulicach aż do czasu, gdy część pogan, kiedy szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę wroga, schroniła się w Serapejonie, biorąc pewną liczbę chrześcijan jako zakładników. Gdy poganie byli już na terenie świątyni, zmusili chrześcijan do złożenia ofiar bogom bądź torturowali ze szczególnym okrucieństwem, zabijali, obcinali im golenie, wrzucali je do grot, gdzie wylewano krew i wyrzucano resztki zwierząt z ofiar. Kiedy wieść o tym dotarła do Teodozjusza, wydał rozkaz, by nie karać pogan, którzy wszczęli zamieszki, by nie podać w ten sposób w wątpliwość tego, że chrześcijanie którzy ponieśli śmierć w zamieszkach, zginęli w glorii męczenników, lecz by zrównać z ziemią przyczynę całego zamieszania i w ten sposób świątynia została zburzona. Relacja, jaką przedstawia późniejszy chrześcijański historyk Sokrates Scholastyk (ok. 380-ok. 450), jest mniej szczegółowa. Nie mówi wyraźnie, co doprowadziło do zburzenia świątyni, stwierdza jedynie, że kiedy Teofil wystawił na widok publiczny "przesądy", "krwawe misteria" oraz groteskowe obrazy towarzyszące kultowi Serapisa, Mitry i Priapa, zgraje pogan na dany sygnał rzuciły się na chrześcijan, mordując tylu, ile były w stanie, ostatecznie jednak napastników odparto, a wielu z nich zbiegło z miasta. Sokrates pisze nawet, że dwóch z napastników było gramatykami, którzy uczyli go jeszcze w Konstantynopolu, a jeden z nich przechwalał się później, że zabił w czasie zamieszek w 391 roku dziewięciu chrześcijan. Po zamieszkach, pisze Sokrates, pogańskie świątynie zrównano z ziemią na rozkaz cesarza, a pogańskie bożki przetopiono na naczynia, które rozdano ubogim. Mamy też inne relacje z zamieszek, jednak żadna z nich nie jest przyjemną lekturą.

Wątpię, czy którykolwiek z uczestników tych wydarzeń wzbudziłby naszą sympatię. Nie chcę, aby to, co powiem, brzmiało zbyt gładko, ale to naprawdę były inne czasy: krew lała się obficie na ulicach i prawie wszyscy wierzyli w to, że bezustannie w przyrodzie i poza nią działają jakieś nadprzyrodzone siły. Co do pytania, dlaczego wielu chrześcijan nie potrafiło wyjść poza mentalność swoich czasów, to nie trzeba dużej wnikliwości, by zauważyć, że łatwiej ochrzcić jakąś kulturę, niż ją zmienić, a ogólna kultura tamtych czasów i kultura Egiptu były ze swej natury tak brutalne, że aż trudno nam dzisiaj to sobie wyobrazić. Nie zmienia to faktu, że - pominąwszy wzajemne okazjonalne prześladowania - i chrześcijanie, i poganie w całym imperium przez większą część czterech wieków żyli zgodnie obok siebie, prowadzili z sobą interesy, razem zdobywali wiedzę, a nawet brali nawzajem udział w swoich świętach, zostawiając w spokoju chramy, świątynie i bazyliki. Takich wstrząsających i przerażających historii jest oczywiście bez liku i zawsze zapadają one głęboko w pamięć. Na przykład za panowania Juliana Apostaty grupa chrześcijańskich dziewic z Heliopolis nie zgodziła się na to, by noc przed ślubem spędzić w pogańskiej świątyni, uczestnicząc w prostytucji sakralnej. Z tego powodu publicznie odarto je z szat, lżono i pastwiono się nad nimi. Następnie wypruto im wnętrzności i wymieszawszy je ze strawą dla świń, rzucono właśnie świniom, by dokończyły dzieła. Biskup Marek z Aretuzy, żyjący także za panowania Juliana, został brutalnie pobity przez pogański motłoch, wyrwano mu brodę, odcięto uszy, a ciało wielokrotnie przekłuto rylcami uczniów. Potem wysmarowano je mazią z miodem i zawieszono w koszu na słońcu, by go zjadały muchy i kąsały osy (6). Hypatia (ok. 355-415), uczona poganka, wykładająca matematykę i filozofię, została brutalnie zamordowana, a jej ciało poćwiartowane przez parabolan z Aleksandrii (było to pierwotnie chrześcijańskie bractwo, którego członkowie mieli opiekować się chorymi), ponieważ podejrzewano ją o to, że zapobiegła zbliżeniu między patriarchą Cyrylem (ok. 375-444) a prefektem cesarskim Orestesem (7). Jednak przez długi czas powolna przemiana imperium z pogańskiego w chrześcijańskie odbywała się bez przemocy i nawet bez większych zakłóceń dla rytmu codziennego życia. I chociaż w pełni słuszne jest napiętnowanie postępowania tych chrześcijan, którzy zdradzili zasady moralne wyznawanej przez siebie wiary, warto zauważyć, że nie można tego samego uczynić w stosunku do pogan oddanych swoim kultom świątynnym, gdyż ich religie nie miały systemów moralnych, które można by zdradzić.

Dobrze jest także przypomnieć, że chrześcijanie pierwszych wieków zdobywali uznanie i szacunek przede wszystkim za trzeźwość, przyjazne nastawienie do bliźnich, szczodrość, lojalność wobec współmałżonka, troskę o chorych i biednych, umiejętność demonstrowania, niezależnie od statusu społecznego, takich przymiotów jak opanowanie, czystość, wyrozumiałość, odwaga - a więc tych cech, które pisarze pogańscy często wychwalali, lecz w praktyce rzadko realizowali z równą wiernością. Chrześcijanie owi wnieśli do starożytnego świata zupełnie nową jakość: wizję dobra bez precedensu w społeczeństwie pogańskim, wiarę nakazującą posługiwanie innym z miłością jako obowiązek religijny, opowieść o samoudzielającej się miłości Boga. Patrząc na to wszystko z dalszej perspektywy, trzeba powiedzieć, że największy cud tego nowego plemienia w rzymskim imperium polega nie na tym, że tak wielu jego obywateli nie umiało żyć ideałami swojej wiary, ani na tym, że tak wielu jednak potrafiło to uczynić, lecz na tym, że w ogóle można było sobie wyobrazić takie ideały. Nawet Julian Apostata, który tylko czyhał na kolejne przykłady hipokryzji, tak częstej ze strony chrześcijan, uskarżał się w liście do jednego z pogańskich kapłanów: "Hańbą bowiem jest dla nas, (...) że niewierni galilejczycy oprócz swoich żywią także naszych" (8). Na pewno nie mieliśmy do czynienia z konfrontacją religii pogańskich i chrześcijaństwa jako z jednej strony tradycji "pluralizmu" i racjonalnego myślenia, a z drugiej ruchu "irracjonalnego" fideizmu. W dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto jeżeli czytam w wersji popularnonaukowej o zamordowaniu Hypatii, o czym pisałem przed chwilą, autorzy powtarzają modny mit, że została zamordowana przez chrześcijańskich fanatyków dlatego, że była poganką i kobietą (to drugie, jak się zakłada, miało dyskwalifikować ją jako osobę publiczną cieszącą się autorytetem). Nie da się ukryć, że o Hypatii napisano i pisane są więcej bzdur niż o jakiejkolwiek innej postaci wczesnego lub późnego okresu starożytności, zaś sposób, w jaki jest przedstawiana - jako męczennica nietolerancji i mizoginizmu - to najczęstszy wątek jej wielu ckliwych, beletryzowanych biografii, które w ostatnich latach wyrosły jak grzyby po deszczu. Nawet najnowsze wydania takiej kopalni wiedzy jak Encyclopaedia Britannica, która nie idzie za modą, z pełną powagą przedstawiają tezę, jakoby Hypatia poniosła śmierć, "ponieważ była symbolem nauki i wiedzy, które w tamtym okresie historii Zachodu utożsamiano głównie z kulturą pogańską". To nonsens. Zacznijmy od tego, że w czasie, o którym mówimy - czy to wśród chrześcijan, czy pogan - nie istniały żadne uprzedzenia wobec uczonych kobiet, z całą pewnością zaś nie istniały w cesarstwie wschodnim. Takie kobiety można było spotykać zarówno u chrześcijan, jak i u pogan, zwłaszcza w Aleksandrii. Zaś "wiedzę i naukę" kojarzono przede wszystkim z klasą ludzi wykształconych, która obejmowała chrześcijan i pogan. Zauważmy na przykład, że największym przyrodnikiem i znawcą nauk teoretycznych w Aleksandrii przed najazdem muzułmanów w szóstym wieku był chrześcijanin Jan Filoponus. Co więcej, wydaje się oczywiste, że stosunki Hypatii z intelektualistami chrześcijańskimi były znakomite i nie była ona wcale ani doktrynerką jako poganka, ani nie angażowała się w lokalne kulty, będąc pewnie w równym stopniu obojętna wobec pogańskiego politeizmu co chrześcijanie, z których wielu zaliczało się do jej uczniów i osób, z którymi współdziała. W rzeczy samej jednym z jej najbardziej oddanych przyjaciół był Synezjusz (zm. ok. 414), neoplatonik i konwertyta (lub semikonwertyta) na chrześcijaństwo, w 409 roku wybrany na biskupa Ptolemaidy, zaś jeden z jej najcieplejszych, a zarazem wolnych od zafałszowania ze strony autora portretów znajdujemy w dziele chrześcijanina, historyka Kościoła, Sokratesa Scholastyka. Hypatia zginęła, ponieważ stała się nieświadomie stroną w jednym z konfliktów, jakie wybuchały bezustannie pośród najniższych warstw mieszkańców Aleksandrii, między poganami a chrześcijanami, i czyniły życie w tym mieście ciągłym wyzwaniem (9). W świecie społecznym i intelektualnym, do którego należała, wszystkie osiągnięcia kultury klasycznej były wspólną własnością wszystkich korzystających z nich filozofii łącznie z "filozofią chrześcijańską". Także w społeczeństwie jako całości do normalnego porządku rzeczy należała z konieczności spokojna koegzystencja. Jak zauważa słusznie Ramsay MacMullen: "Członkowie elity razem szli na uniwersytet, niezależnie od wyznawanej religii, a to znaczy, że razem uczęszczali na wykłady prawa w Bejrucie czy gdzie indziej i razem chodzili na wykłady z filozofii Hypatii w Aleksandrii czy na wykłady logiki Libaniosa w Antiochii. Poganie od czasu do czasu szukali mistrzów wymowy nie gdzie indziej tylko w kościołach, a to dlatego, że tam właśnie można było wysłuchać wspaniałych oracji. Ludzie wysokiego lub niskiego stanu, bogaci czy biedni, obie te grupy tak czy owak spotykały się, zawierały między sobą małżeństwa i wychowywały dzieci w tej wierze, jaka wydawał im się najbardziej naturalna i korzystna (10).

Kiedy jednak któraś ze stron atakowała praktyki religijne drugiej strony, wówczas każda strona gotowa była oskarżyć drugą o obrzydliwe przesądy. I tak na przykład Julian Apostata oskarżał galilejczyków o to, że domagają się wiary bez filozoficznych uzasadnień, gdy tymczasem jego własna "filozofia" wyrosła z bardzo szerokiego nurtu wyszukanych praktyk pogańskich jego czasów, na które składały się takie elementy jak inicjacje w kulty misteryjne, których kapłani twierdzili, że mają specjalny dostęp do boskich tajemnic, oparte na magii przywoływanie bogów uobecniających się w postaci posągów lub przez ludzkie medium, krwawe ofiary, wróżby i dziecięca wiara w "boskie objawienia" zawarte w Wyroczniach chaldejskich (fascynującej, lecz pełnej bzdur i niedorzeczności kompilacji strzępów religii hellenistycznych i azjatyckich, mistycyzmu, hermetyzmu oraz filozofii). Kiedy zrównywano z powierzchni ziemi Serapejon, być może najbardziej niszczycielski cios świątyni zadał - jak pisze Gibbon - pewien szczególnie odważny żołnierz, który podszedł do ogromnego posągu (którego ramiona sięgały przeciwległych ścian świątyni), wspiął się na drabinę i "wymierzył energiczny cios w policzek Serapisa", gdyż wierzono, iż: "gdyby bezbożna dłoń ośmieliła się pogwałcić majestat boga, niebo i ziemia natychmiast pogrążyłyby się w pierwotnym chaosie" (11). Lecz kiedy posąg został zniszczony i wokół rozbiegło się tysiące szczurów, które gnieździły się w spróchniałym wnętrzu, widok ten przekonał nawet wielu pogan, będących świadkami tego wydarzenia, do zmiany wiary (12). Dla wielu chrześcijan tamtych czasów to właśnie pogańska wiara w magię, bożków i demony była świadectwem prymitywnych przesądów, które ich niepomiernie bardziej racjonalna wiara w transcendentnego Boga, stwórcę racjonalnie uporządkowanego wszechświata, miała zastąpić. Zdarzało się, to prawda, że niektórzy chrześcijanie wyjątkowo zjadliwie oceniali kulturę pogańską i jej osiągnięcia, na przykład Tacjan Syryjczyk (120-173) czy Tertulian (ok. 155-220), należy jednak dodać, że obaj mieli tak "entuzjastyczny" charakter religijny, że ostatecznie porzucili katolicką owczarnię. Co więcej, nie ulega wątpliwości, że w pierwszych dwóch wiekach istnienia Kościoła chrześcijanie bardzo często spoglądali podejrzliwie na kulturę pogańską, zarówno wysoką, jak i niską, natomiast dla osób o bardziej kontemplacyjnym nastawieniu, pogan i chrześcijan, nie było rzeczą niezwyczajną wypowiadać się z lekceważeniem o dociekaniach przyrodniczych czy zbytniej fascynacji światem materialnym. Na przykład stoicki mędrzec Epiktet (55-ok. 135) sądził, że nauki przyrodnicze to marnotrawstwo wysiłku umysłu, oderwanego w ten sposób od skupienia się na właściwej wiedzy o dobru i złu. Taka postawa była jednak częścią ugruntowanej "duchowej" retoryki tamtej epoki i nie miała większego wpływu na to, w jaki sposób takie osoby czerpały ze źródeł kultury wysokiej (czego dowodzi na przykład swobodne korzystanie przez Tertuliana ze stoickiej metafizyki i reguł klasycznej retoryki w jego pismach teologicznych)."

_______________________________________________________________

Przypisy:

(1) O obecności Septuaginty w bibliotece wiemy z Listu Arysteasza, którego autor był najprawdopodobniej żydowskim uczonym piszącym w drugim wieku przed Chrystusem. List mówi także o wciąż rosnącym zbiorze dwustu tysięcy zwojów, co jest liczbą prawie niewyobrażalną, biorąc pod uwagę standardy tamtej epoki oraz ilość miejsca potrzebną dla przechowywania tak ogromnej liczby rękopisów. W pierwszym wieku naszej ery Seneka w dialogu De tranquillitate animi (O spokoju ducha) IX, 5, mówi że gdy biblioteka została zniszczona, zagładzie uległo czterdzieści tysięcy ksiąg; podobnie pisze Paweł Orozjusz na początku piątego wieku, chociaż niektóre (mniej wiarygodne) kopie tekstów obu autorów mówią o czterystu tysiącach. W drugim wieku naszej ery Aulus Gellius w dziele Noctae Atticae (Noce attyckie) VII, 17 pisze o siedemdziesięciu bądź siedmiuset tysiącach zwojów, przy czym ta druga liczba przed końcem czwartego wieku wpisała się na trwałe do popularnej wyobraźni za sprawą dzieła Ammianusa Marcellinusa poświęconego historii Rzymu. Także w czwartym wieku Epifaniusz z Salaminy w swoim dziele De mensuris et ponderibus (O miarach i wagach) pisze o pięćdziesięciu czterech tysiącach ośmiuset zwojach, natomiast Izydor z Sewilli w swoich Etymologiach zawęża tę liczbę do czterdziestu tysięcy, podczas gdy Jan Tzetzes żyjący w dwunastym wieku rozszerza ją znowu do czterystu tysięcy. Czy "pożar Cezara" w ogóle miał miejsce i czy strawił przy okazji bibliotekę, nie sposób powiedzieć. Wydaje się, że historię tę przytacza Liwiusz, sądząc na podstawie pochodzącego z drugiego wieku Zarysu dziejów rzymskich Florusa (księgi dzieła Liwiusza, gdzie jest rzekomo o tym mowa, zaginęły), zaś pod koniec pierwszego wieku Plutarch przedstawia zniszczenie biblioteki przez Cezara jako fakt, podobnie jak Ammianus Marcellinus trzy wieki później. Kasjusz Dion na początku trzeciego wieku przytacza historię o pożarze spichrzów. Z kolei Strabon (ok. 64 p.n.e. - ok. 23 n.e.) w swojej Geografii (II, 1, 5) umieszcza bibliotekę w odległej przeszłości.

(2) Aftoniusz z Antiochii żyjący w drugiej połowie czwartego wieku naszej ery w swoich Progymnasmata (12) mówi o pomieszczeniach między kolumnadami w wielkiej świątyni w Aleksandrii, gdzie w niektórych miejscach gromadzono księgi na użytek studiujących filozofię; ponieważ ten fragment dzieła Aftoniusza ma być ilustracją dobrej prozy opisowej, nie wiadomo, czy Aftoniusz opisuje świątynię, którą widział w rzeczywistości.

(3) E. Gibbon, Upadek cesarstwa rzymskiego na Zachodzie, W-wa 2000, str. 129.

(4) E. Gibbon, The history of the Decline and Fall of the Roman Empire, rozdział 51, przypis 124 (tego fragmentu pracy Gibbona brak w polskim przekładzie). Zob. też Ammianus Marcellinus, Res gestae XXII, 16: "In quo Bybliotheca fuerunt inaestimabiles".

(5) Wielki pogański retor Libanios (ok. 314-394), przyjaciel i piewca wielkości Juliana, nauczyciel wielu chrześcijańskich teologów swoich czasów i obrońca pogańskich chłopów - opisuje to bezczeszczenie świątyń i grabieże w poruszający sposób w swojej trzydziestej mowie "Do Teodozjusza w obronie świątyń", zwłaszcza części od 8 do 13.

(6) Hermiasz Sozomen, Historia Kościoła V, 10.

(7) Sokrates Scholastyk, Historia Kościoła VII, 15.

(8) Julian Apostata, List do Arsakiosa, w: Listy, Wrocław 1962, str. 35.

(9) Najbardziej przekonującą współczesną rekonstrukcję wydarzeń, które doprowadziły do śmierci Hypatii, oraz najlepszy współczesny portret samej Hypatii znajdziemy w pracy Marii Dzielskiej Hypatia z Aleksandrii, Kraków 2000.

(10) R. MacMullen, Christianity and Paganism in the Fourth to Eighth Centuries, 1997.

(11) E. Gibbon, Upadek cesarstwa rzymskiego na Zachodzie, str. 129.

(12) Teodoret, Historia Kościoła, V, 22.

sobota, 9 grudnia 2017

Sieciowe "prawdy" na temat Caritasu

Można czasem usłyszeć w sieci informacje i dane na temat działalności Caritasu, których prawdziwości ich autorzy nigdy nie umieją wykazać ani uzasadnić. I nie jest to dziwne, bo nie da się tego zrobić. Osoby te zwyczajnie kłamią, w najgorszym zaś razie powielają niesprawdzone i zwyczajnie zmyślone informacje. Gdy zapytać je, skąd je posiadają i poprosić o źródła, usłyszy się "wystarczy wpisać w google" lub "znajdziesz je na wielu stronach", albo też "to oczywiste dla każdego fakty, łatwe do zweryfikowania". Poszedłem za tymi wskazówkami i zrobiłem tak, jak osoby te radziły. Nie znalazłem ani jednej strony i nie udało mi się trafić na ani jedne dane potwierdzające rewelacje tych osób. Przeciwnie, znalazłem tylko informacje zaprzeczające tym rewelacjom.

Chcąc uzyskać więcej informacji pomyślałem, że sięgnę do źródeł i po prostu napiszę do Caritasu, z prośbą o weryfikację tych nieweryfikowalnych w sieci danych. Oto moje zapytanie do dwóch osób pracujących w Caritas Polska i ich odpowiedzi:

"(...) Od wielu osób spoza Kościoła, wykształconych (...) słyszy się bardzo często, że Caritas przeznacza na realną pomoc dla potrzebujących 20 lub 10% zebranej kwoty (jeśli Caritas otrzyma 100zł na pomoc dla kogoś, to tylko 10zł idzie na pomoc dla tej osoby), reszta przeznaczana jest na utrzymanie Caritasu i wynagrodzenia dla pracowników. Bardzo zależy mi, aby dowiedzieć się jak jest naprawdę, ponieważ mam wewnętrzną pewność, że są to zmyślone dane, nie mogę jednak w żaden sposób uzasadnić tego lub udowodnić. Czy jest możliwe, abym otrzymał jakieś informacje na ten temat? (...)"

1.

"Witam Pana

Należy zacząć od tego, że Caritas w Polsce jest grupą organizacji rządzących się indywidualnymi prawami i zasadami.
Każda diecezja posiada swoją Caritas – np. Caritas warszawska, Caritas katowicka, Caritas łódzka.
Najczęściej działają one jednak (prawie wszystkie przypadki) na zasadzie prawa OPP – Organizacji Pożytku Publicznego.
Wynika z tego, że mają prawo pobrać ustalony procent środków na obsługę danej akcji pomocy.
Z reguły jest to ok 10%. Caritas Polska aktualnie może pobrać 12 % środków na obsługę akcji.
Nie jest to jednak prawo obligatoryjne, są akcje, które na tyle dobrze się udają, że są to znacznie niższe procenty.

Nie można natomiast tego procentu zwiększyć.

Pozdrawiam

Paweł Kęska
Rzecznik Prasowy Caritas Polska"

2.
"Szanowny Panie,

dziękuje za nadesłanie wiadomości.
Niestety podane przez Pana informacje mijają się ze stanem faktycznym.
W kwestii zebranych środków, to 12% z uzyskanych przez Caritas Polska jest wydatkowanych na niezbędne koszty związane z administracją, realizacją projektów, sprawnym funkcjonowaniem. Pozostałe 88% przeznaczonych wpłat trafiają bezpośrednio do beneficjentów.
W przypadku dalszych informacji w tym zakresie zapraszam do kontaktu z rzecznikiem p. Pawłem Kęską pod numerem telefonu: 22 33 48 506.

Z poważaniem

Maciej Dubicki
Caritas Polska"

Szukając samemu w sieci, znalazłem jeszcze np. taką informację. W 2009 roku Caritas Polska zebrało 441 581 695 tys. zł. Na pomoc potrzebującym Caritas przeznaczył 435 799 994 tys. zł, jest to więcej niż 98% zebranej kwoty. Można się domyślać, że zbliżony do tego procent (nawet jeśli wahałby się w granicach 15-20% mniej niż tamten, byłby i tak przecież bardzo wysoki w porównaniu z "danymi" o 10 czy 20%) oddawany jest każdego roku na realną i bezpośrednią pomoc dla potrzebujących.

Z informacji uzyskanych od rzecznika Caritas Polska wynika wprost, że kwota ta nie może być niższa niż 88% zebranych środków, a często wynosi więcej, co potwierdzają także dane znalezione przeze mnie.

Organizacje OPP kontrolowane są starannie i wieloaspektowo, każdego roku też zdają publiczny raport ze swojej działalności (raporty Caritasu można znaleźć w plikach pdf zwyczajnie w google, jak i na oficjalnej stronie). Te, którym udowodni się łamanie praw statutowych, tracą status OPP. Wykaz organizacji, które z powodu kontroli straciły status OPP można znaleźć w sieci, w tym w Wikipedii.

Przez kilka lat słyszałem wyssane z palca i powtarzane bezmyślnie (lub umyślnie) kłamstwa. Sprawdzenie rzetelności tych informacji zajęło mi niecałe 24 godziny. Gdyby autorzy tych rewelacji mieli na tyle dobrej woli, żeby sprawdzić, czy kiedykolwiek prezentowane przez nie dane miały potwierdzenie w rzeczywistości, zaoszczędziliby innym zatruwania języka publicznego fałszywymi informacjami, jak i pomawiania dobroczynnych instytucji (z których Caritas pod względem zasięgu i zbieranych kwot wysuwa się na pierwsze miejsce) i zwyczajne ich krzywdzenie. Lekką ręką, ot tak, bo nic za to nie grozi. Jednocześnie osoby, które to robią, same o sobie twierdzą, że nigdy nie dopuszczają się kłamstw, manipulacji czy niegodnego/niesprawiedliwego postępowania. W swoich oczach uchodzą (w przeciwieństwie do internetowych rozmówców, którym zarzucają na każdym kroku masę świństw) za osoby szlachetne, rzetelne i wykształcone. Podsumowywać tego nie trzeba. Smutne i rozczarowujące.

Więcej o działalności charytatywnej Kościoła i samego Caritasu tutaj

Strona o Organizacjach Pożytku Publicznego (także o tym jakiej kontroli podlegają): http://poradnik.ngo.pl/kontrola-OPP

środa, 22 listopada 2017

Czy Jezus był w Indiach w okresie życia ukrytego?

"W roku 1894 rosyjski korespondent wojenny Mikołaj Notowicz opublikował w języku francuskim książkę podróżniczą, która wkrótce stała się "gorącym tematem". Jej tytuł brzmiał "Nieznany żywot Jezusa Chrystusa" i nawiązywał do sensacyjnego odkrycia dokonanego rzekomo przez Notowicza. Podczas swych podróży po Indiach i Kaszmirze w roku 1887 (niewykluczone, iż w roli szpiega) Notowicz usłyszał historie opowiadane przez tybetańskich lamów. Traktowały one o proroku Issie, podobno bardzo wśród Tybetańczyków poważanym. Notowicz pomyślał, iż owym prorokiem mógł w rzeczy samej nie kto inny jak Jezus. (Jak dotąd historia owa nosi znamiona prawdopodobieństwa, jako że Issa jest tybetańską formą imienia Jezus).

Notowicz dotarł do Leh - stolicy kraju Ladakh, niedaleko granicy tybetańsko-indyjskiej - i udał się do pobliskiego klasztoru Hemis, do dziś pozostającego centrum buddyzmu tybetańskiego. Powiedziano mu, że klasztor posiada zwoje z zapisem Żywotu świętego Issy. Notowicz nie ośmielił się wówczas poprosić o pokazanie mu owych zwojów, zapowiedział jedynie mnichom, że jeszcze tam powróci. Szczęśliwym jednak - lub nieszczęśliwym - trafem kilka dni później spadł z konia i złamał nogę. Zaniesiono go więc z powrotem do klasztoru i oddano pod opiekę mnichom.
Podczas rekonwalescencji, doglądany jedynie przez młodzieńca nieustannie obracającego modlitewny młynek, Notowicz uznał, iż oto nadeszła okazja, by zobaczyć ową nadzwyczajną księgę o Issie i postarać się o jej przekład. Nakłonił przełożonego klasztoru do przeczytania mu owej księgi, której dwa ogromne tomy napisano w języku tybetańskim. Ponieważ języka tego nie rozumiał, niezbędna okazała się pomoc tłumacza. Przez wiele bezsennych nocy Notowicz porządkował i poprawiał to, co usłyszał. W taki właśnie sposób - według jego relacji - tekst został ustnie przetłumaczony, później zaś opracowany(1).

Właśnie wówczas Notowicz upewnił się ostatecznie, że święty Issa to nikt inny jak Jezus, usłyszane opowieści zaś to zapomniane na Zachodzie starożytne legendy o Nim. Wywnioskował, że Jezus zawędrował do Indii i Tybetu jako młody człowiek, zanim rozpoczął swą działalność w Palestynie. Spotkał dżajnów, braminów i buddystów; przed powrotem na Zachód nauczył się języka pali i zgłębiał święte pisma buddyzmu. W drodze powrotnej Jezus miał nauczać w Persji zoroastrian (wyznawców Zaratustry), a dopiero potem zaczął działać w Palestynie. Tutaj opowieść szybko przeskakuje do męki Chrystusa w dobrze znanej nam formie i mówi - podobnie jak Ewangelie kanoniczne - iż na trzeci dzień, jak się okazało, grób był pusty.
Zgodnie z relacją Notowicza przełożony klasztoru oświadczył, że rękopisy stanowiły przekład na tybetański z zachowanych w Lhasie tekstów pisanych językiem pali. W rzeczywistości jednak w Tybecie nigdy nie używano pali - świętego języka doktryny buddyzmu zwanej therawadą, tłumaczeń zaś na tybetański dokonywano zazwyczaj z sanskrytu lub chińskiego.
Na Zachodzie opowieść Notowicza wywołała sensację. W ciągu jednego roku opublikowano osiem wydań po francusku, ukazały się też trzy wydania amerykańskie i jedno angielskie. Książkę przetłumaczono również na kilka innych języków.

Jaki jest styl i treść księgi, zostało to zasygnalizowane we fragmencie cytowanym na początku niniejszego rozdziału (nie podaję tu tego fragmentu, aby skrócić notkę na blogu). Pewne "dziwactwa" dają się zauważyć już w oryginalnym wydaniu francuskim. Zwłaszcza wzmianka o "bogu Dżajnie" ujawnia poważne niedouczenie w zakresie religii hinduskich. Dżajnowie nie wyznają wiary w żadnego boga, lecz czczą dżinów ("zwycięzców") - oświeconych przywódców duchowych. Litera "a" w słowie dżajna wynika z reguły fonetycznej, która czcicieli Śiwy każe nazywać śaiwami, a wyznawców Wisznu - wajsznawami.

Notowicz niedługo cieszył się sławą, wkrótce nadszedł czas krytyki. Rozpoczął ją profesor Max Muller z Oxfordu - najznamienitszy indolog na Zachodzie, wydawca obszernego zbioru tekstów wschodnich zatytułowanego Księgi Wschodu.
Muller przypuścił atak w artykule zamieszczonym w periodyku "The Nineteenth Century". Rozpoczał od stwierdzenia, że często Tybet bywa odbierany jako miejsce, w którym dokonują się tajemnicze zdarzenia. Pisząc tak, prawdopodobnie miał na myśli m.in. Helenę Bławatską i jej mahatmów, jako że właśnie w tym czasie prasa donosiła o jej duchowej korespondencji z ukrytymi mistrzami z Himalajów. Muller wskazał także, iż Hemis nie jest takim znowu nieznanym miejscem, jak to opisał Notowicz, ale sławnym klasztorem, często odwiedzanym przez ludzi Zachodu. Zaś co do samej wspomnianej księgi, Muller orzekł, iż tak stary dokument (według Notowicza - z I wieku) z pewnością zostałby włączony do wielkiego kanonu, znanego jako Kandżur i Tandżur, obejmującego całą literaturę tybetańską. Kandżur w szczególności dotyczy literatury buddyjskiej, zatem jeśli książka by istniała, zostałaby umieszczona raczej w Tandżur, a informatorzy Notowicza byliby w stanie wskazać, gdzie można ją odnaleźć.

Muller odrzucił także historię pochodzenia księgi, według której żydowscy kupcy z Palestyny po śmierci Jezusa mieli zanieść wieści o Nim do Indii. Hindusi rozpoznali w ich opowiadaniu młodego Issę, który niegdyś studiował tam pisma buddyjskie. Taka wersja zdarzeń jednak wymagałaby spełnienia dwóch dosyć nieprawdopodobnych warunków. Po pierwsze, Żydzi owi musieliby w ogromie ludności Indii odnaleźć właściwe osoby; po drugie, osoby owe musiałyby domyślić się, że chodzi o człowieka niegdyś im znanego. Muller nie chciał oskarżać Notowicza o fałszerstwo, zakładał raczej, iż padł on ofiarą oszustwa ze strony mnichów z Hemis.
W swoim artykule prof. Muller stwierdził ponadto, że o osobę i działalność Notowicza rozpytywano wśród misjonarzy i brytyjskich oficerów, ci jednak nie spotkali żadnego rosyjskiego podróżnika. Dokładniejsze informacje nadeszły w liście od pewnej Angielki, która zajęła się tą sprawą. Zostały one opublikowane jako dodatek do artykułu. Kobieta ta udała się do Hemis, gdzie zbadała sprawę i odkryła, iż w klasztorze od dawna nie widziano żadnego Rosjanina. W ciągu ostatnich lat nie przyniesiono tam nikogo ze złamaną nogą, nie istniał również żaden ślad "Żywotu świętego Issy".

Ostateczny wyrok w sprawie Notowicza wydano dwa lata później, w drugim artykule na łamach "The Nineteenth Century" - tym razem pióra profesora J. Archibalda Douglasa z Agry(2). Podczas swoich trzymiesięcznych wakacji prześledził on trasę podróży Notowicza przez dolinę Sindh, gdzie nie odnalazł ani śladu panter i tygrysów, tak malowniczo opisywanych przez Notowicza. Douglas udał się także do Leh i do Hemis. Zasadniczą część jego artykułu stanowi wywiad z przełożonym klasztoru przeprowadzony w obecności emerytowanego naczelnika poczty w Leh, który rozmowę tę tłumaczył.
Z pomocą tłumacza Douglas przeczytał książkę Notowicza owemu mnichowi, który z rosnącym zdumieniem słuchał tego, co rzekomo powiedział Notowiczowi siedem czy osiem lat wcześniej. W wywiadzie oświadczył on, iż jest przełożonym klasztoru od piętnastu lat i że w tym czasie nie widziano tam żadnego Europejczyka ze złamaną nogą. Stwierdził także, iż lamą jest od lat czterdziestu dwóch i literaturę buddyjską zna dobrze, ale nigdy nie słyszał o żadnej księdze lub rękopisie, w którym padałoby imię Issa. Wyraził również głębokie przekonanie, iż księga taka nie istnieje. Wedle relacji Notowicza przełożony klasztory wygłaszał komentarze dotyczące wierzeń starożytnych Egipcjan, Asyryjczyków i Izraelitów; lama jednak stanowczo oświadczył, że nie wie nic ani o owych ludach, ani o ich religiach. Na koniec wyraził zdumienie, iż nie ma w Europie odpowiednich środków, aby ukarać osobę wygłaszającą takie kłamstwa. Wywiad został spisany i poświadczony przez przełożonego klasztoru, Douglasa oraz tłumacza, a następnie opieczętowany oficjalną pieczęcią klasztoru. Nieco później Max Muller przeprosił lamów z Hemis za swoje wcześniejsze insynuacje, jakoby dopuścili się oni oszustwa. Ponad wszelką wątpliwość bowiem wyszło na jaw, kto jest prawdziwym oszustem.

Zanim jednak ów decydujący cios został zadany (w roku 1896), Notowicz zaczął wycofywać się ze swych twierdzeń. We wstępie do wydania z 1895 roku przyznał, iż nie istnieje żaden rękopis traktujący o Issie, utrzymywał natomiast, iż całą historię zaczerpnął z rozmaitych ksiąg klasztoru w Hemis. Niewiele mu to oświadczenie pomogło, ponieważ już wówczas było wiadomo, że w rzeczonym klasztorze Notowicz nigdy nie gościł. Porzucił więc rolę religijnego odkrywcy i powrócił do pracy korespondenta wojennego. Resztę życia spędził w zapomnieniu.

W przeciwieństwie do wielu fałszerzy Ewangelii Notowicz nie miał żadnego powodu ideologicznego, aby napisać własną wersję żywotu Jezusa. Głównym jego celem było wzbudzenie sensacji za pomocą bardziej inteligentnej wersji dzieł Mahana (autora fałszywego apokryfu Raport Piłata, opublikowanego w roku 1879). Notowiczowi jednak udało się utrafić z wydaniem swej książki w czas rozkwitu romantycznego zainteresowania Indiami. W 1877 roku królowa Wiktoria została koronowaną cesarzową Indii, Max Muller wraz ze swymi współpracownikami przekładał na angielski religijną spuściznę Indii, Helena Bławatska kontaktowała się ze swymi mahatmami, a koncepcja buddyjskich korzeni chrześcijaństwa wypływała na szerokie wody(3). Notowicz opublikował więc swoją książkę we właściwym momencie, dzięki czemu cieszył się krótkotrwałą sławą odkrywcy.

Wobec tych wszystkich faktów można zastanawiać się, czy Notowicz w ogóle był na Wschodzie. Według Douglasa z pewnością tak; był nawet w Leh i leczono go - choć nie z powodu złamanej nogi, lecz bólu zęba - w misji prowadzonej przez Morawian; zabawnym trafem zajmował się nim misjonarz nazwiskiem Karol Marks.
Cała ta historia była jednak zbyt ciekawa, by pozwolić jej odejść w zapomnienie. Po pewnym czasie zaczęła powracać - często nawet bez odniesienia do samego Notowicza, nie wspominano też o zdemaskowaniu fałszerstwa. W roku 1926 książkę ponownie wydano w Nowym Jorku. Raz jeszcze odnotowała ten fakt prasa na całym świecie, jako że o wydarzeniach z przełomu wieków dawno zapomniano. Zanim to się jednak stało, Notowicz zapewne dostarczył innym inspiracji do pisania podobnych dzieł. Gdyby nie natchnienie płynące z jego pracy, nie powstałaby ani "Ewangelia Świętych Dwunastu" Ouseleya, ani "Ewangelia Wodnika" Dowlinga.

Ujawnienie oszustwa dokonanego przez Notowicza nie zniechęciło innych do podążenia ku Hemis, by tam szukać cennego rękopisu. Profesor Nicholas Roerich, malarz i archeolog-amator, podróżując w latach dwudziestych XX wieku po Ladakh, był przekonany, że odkrył ślady "Żywotu świętego Issy". Niestety, na podawanych przez niego przykładach zaczerpniętych z przekazów ludowych nie można polegać, jako że pierwsza część jego pracy została wyjęta dosłownie z rozdziałów 5-13 "Żywotu świętego Issy" Notowicza (są to tylko wyrywki, jednak kolejność wersów nie uległa zmianie). Dalej następuje "inna wersja" (s. 93-94) zaczerpnięta z rozdziału 16. "Ewangelii Wodnika" Dowlinga.
Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że to entuzjaści z Europy rozpowszechnili te opowieści w Ladakh, tak że zdążyły one zakorzenić się w ludowych wierzeniach. Dosłowne jednak cytaty umieszczone w pracy Roericha sugerują raczej, iż użył ich jedynie dlatego, że mu się spodobały. Miał on naturę romantyczną i - jak się wydaje - nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do istotnych faktów. (...)"

fragment książki "Osobliwe opowieści o Jezusie. Analiza nowych apokryfów" Pera Beskowa, wyd. WAM 2005 r.

Per Beskow (ur. 1926 - zm. 2016 r.), teolog szwedzki, profesor nauk patrystycznych.

_______________________________________________________

Przypisy:

(1) Interesujące w opowieści Notowicza o jego "odkryciu" jest to, że najpierw określa rękopisy mianem "zwojów", a później opisuje je jako "dwie grube, szyte księgi". Tymczasem książki tybetańskie to ani zwoje, ani znane nam księgi, lecz podłużne stronice przypominające liście palmowe, złożone luźno pomiędzy drewnianymi płytami, całość zaś owija się tkaniną.

(2) Nigdy nie wyjaśniono kto mógł być tłumaczem Notowicza, o ile w ogóle istniał jakiś tłumacz. Mieszkańcy klasztoru umiejący tłumaczyć z angielskiego lub urdu na tybetański byli tak nieliczni, iż nietrudno było przepytać wszystkich i jak się okazało, nikt z nich nie tłumaczył dla Notowicza. Sam lama wyznał, iż nie mówi ani po angielsku, ani w języku urdu.

(3) Nie jest jasne, co mogło stanowić bezpośrednie źródło inspiracji dla Notowicza. (...) Zainspirował on również powstanie "Ewangelii Świętych Dwunastu".

sobota, 11 listopada 2017

Zarzut z niewidzialności Boga (względnie Jego ukrytości)

Boga nikt nigdy nie widział;
Jednorodzony Bóg, który jest na łonie Ojca,
ten [nam] opowiedział.
J 1, 18 (tłum. St. Mędala) 

Wśród argumentów przeciw istnieniu Boga pojawia się czasem ten związany z Jego niewidzialnością, a co za tym idzie - jak chcą jego zwolennicy - związany z niedostępnością Boga i całkowitą niepewnością człowieka odnośnie Jego istnienia. Argument ten ma kilka wersji i przybiera różne formy. Pomińmy tutaj dość infantylne i niezrozumiałe u dorosłej osoby żądanie, aby Bóg był widzialny i dostępny zmysłom, co rzekomo ułatwiłoby wiarę wszystkim tym, którzy czują do Niego sympatię oraz tym, którzy uczucia sympatii wobec Boga nie znają. Czasem zarzut ten przybiera nieco poważniejszą formę i brzmi mniej więcej tak: "Bóg, który się ukrywa i jest niedostępny naocznie dla swoich stworzeń, i który nie pozwala nawet czasem (lub choćby jednorazowo) dać się poznać człowiekowi w sposób pozbawiony wątpliwości, tak, aby mógł on już zawsze w Niego wierzyć, a ściśle wiedzieć o Nim, uwalniając się od wiecznego błądzenia i kryzysów wewnętrznych - taki Bóg nie może kochać człowieka prawdziwie. Nie może, ponieważ nie dba o niego i nie chce zrobić dla niego tego, co zapewne zrobiłby każdy, dla kogo człowiek miałby odrobinę większe znaczenie, niż żadne. Bogu nie zależy więc aż tak na człowieku, innymi słowy nie kocha On tak człowieka, jak mówi o tym Biblia i jak uczy judeochrześcijańskie orędzie, dlatego jest w stanie On pozostawić człowieka na pastwę aż takiej niepewności i szukania po omacku (zakłada się przy tym, błędnie, że niewidzialność Boga, a więc Jego duchowość, uniemożliwia jakiekolwiek pewne poznanie Jego osoby i bytu)". Sugeruje się ponadto, że Bóg wymaga od człowieka ślepej wiary, nie zostawiając żadnych wyraźnych lub zobowiązujących śladów, po których można do Niego dojść. Wierzysz po prostu lub nie. Ci, którzy ślepo ryzykują, są błogosławieni "albowiem nie widzieli, a uwierzyli" i będą za ten ślepy i arefleksyjny skok wiary odpowiednio nagrodzeni. Według tego stanowiska im mniej masz powodów do wiary w Boga, tym większą twoja wiara ma zasługę oraz wartość.

W tym poście nie zajmę się tym ostatnim przekonaniem, które jest skutkiem elementarnego braku orientacji w kwestii tego, o co chodzi w wierze religijnej oraz ściślej, w wierze chrześcijańskiej.
Ślepa, nie posiadająca żadnych uzasadnień, ani przesłanek wiara, która decyduje się na krok "uwierzenia", aby zagwarantować sobie w razie czego życie wieczne i aby móc być uznanym przez Boga za "swojego" pod koniec życia (w przypadku, gdyby okazało się, że istnieje) - taka wiara jest zupełnie obca biblijnemu i religijnemu pojęciu wiary. Jest wręcz moralnie naganna. Posiada cechy przewlekłego, rozciągniętego w czasie egoistycznie umotywowanego aktu (a więc grzechu), który bez nawiązania relacji z Bogiem oraz dystansując się do treści Objawienia otrzymanego od Niego (w tym przykazań i nakazów moralnych), próbuje uzyskać dla siebie pewne dobra.
Wiara, która nie jest rozumna (a więc taka, która nie jest aktem w pełni osobowym, wolnym, odpowiednio godnie umotywowanym), jest według teologii chrześcijańskiej aktem niegodnym człowieka. Jest również aktem uwłaczającym Bogu, jako godnemu wiary rozumnej, świadomej i wolnej (skoro Bóg nie jest bytem irracjonalnym, sprzecznym i dowolnym, o jakichkolwiek cechach, które można sobie zażyczyć, to sprowadzanie wiary do aktu dowolnego, nieuzasadnionego i nisko umotywowanego, np. lękiem przed śmiercią lub nadzieją nagrody, odbiera Jego przymiotom, a także dziełom uczynionym dla człowieka, których wartości ten ostatni nie rozważa przy wyborze wiary, należną godność).

Teza mówiąca o tym, że Bóg oczekuje ślepej, najlepiej nierefleksyjnej wiary, której człowiek nie potrafiłby uzasadnić przed pierwszym lepszym przechodniem pytającym go na ulicy o powód wiary, jest całkowicie niebiblijna i jest czymś z punktu widzenia religii chrześcijańskiej nie do obrony. Nikt czegoś podobnego nigdy nie nauczał, nie tylko w Kościele katolickim, ale w większości chrześcijańskich Kościołów (fideizm znany teologii nie polegał na aż tak radykalnej rezygnacji z rozumu i jakiejkolwiek wewnętrznej logiki wiary). Biblia oraz chrześcijańskie nauczanie mówią o wierze, której nie da się oddzielić od tego, kim Bóg jest i od Jego przymiotów, których chociaż podstawowe zrozumienie jest konieczne, aby wiara była aktem wolnym i świadomym. Przymioty te gwarantują też, że zawierzając Mu, chrześcijanin postępuje racjonalnie i że nie zostanie w swoich poszukiwaniach oszukany. Przyjmując założenie, że Bóg jest wierny, nieobojętny wobec człowieka (czyli, że współpracuje z człowiekiem w jego poszukiwaniu Boga lub choćby odpowie na to poszukiwanie) i że nie mógłby go zwieść, przyjmując to założenie intuicyjnie lub poprzez analizę, można już nie dokonywać za każdym razem podobnego procesu refleksji i analizy, ale powierzyć Mu siebie i zaufać, nie popełniając przy tym błędu. Wiara ta, a raczej zawierzenie (które nie może być tym samym nieświadome ani pozbawione refleksji), zakłada, że jest się przez Niego prowadzonym: poprzez Jego słowo zachowane w świętych pismach, przez otrzymane przykazania, wskazówki moralne i duchowe z tych pism pochodzące lub z oficjalnych dokumentów danego Kościoła, jak również przez rady ewangeliczne (czyli znajdujące się w Ewangeliach wezwania do doskonałości i propozycje takich dróg, nie mające jednak charakteru zobowiązującego) oraz np. duchowe natchnienia czy światło wewnętrzne, które są naturalnymi owocami obecności Ducha Świętego w duszy, jeśli wierzący prowadzi aktywne i zaangażowane życie religijne.
Mając pewność odnośnie kompetencji wybitnego nauczyciela muzyki oraz odnośnie jego moralności, na której nie ciążą żadne cienie, mogę zaufać mu nawet wtedy, gdy wymaga on ode mnie rzeczy trudnych i niezrozumiałych na tym etapie rozwoju muzycznego dla mnie. Nie tylko mogę to zrobić, ale ten krok należy uznać za najbardziej racjonalny i zasadny. Jego poznanie, znajomość przedmiotu, jego doświadczenie i szerokość spojrzenia, daleko przekraczają moje możliwości czy umiejętności. On po prostu ma prawo wiedzieć lepiej i mieć słuszność. Nie uznając tego, nie godząc się na prowadzenie "w ciemności" (pamiętając, że mamy o nim poznanie dotyczące jego uczciwości, kompetencji i nieskazitelnej moralności), postępujemy mniej racjonalnie, mniej zasadnie i ostatecznie mniej owocnie, niż gdybyśmy zaufali mu i dali się prowadzić.

Podobnie jest z Bogiem. Wiedząc kim jest (Bóg nie może być jakikolwiek, jeśli istnieje, musi posiadać pewne przymioty, które wykluczają inne, więc przyjmując Jego istnienie, a tym bardziej istnienie Boga chrześcijan, można osiągnąć wstępne poznanie o dość wysokim stopniu prawdopodobieństwa, odnośnie tego kim Bóg jest a kim być nie może; można po prostu w sposób pewny rozpoznać, czy jest On kimś, komu można zaufać i kto nas w żaden sposób nie zwiedzie (1, patrz przypis)), nie musimy na każdym kroku weryfikować Jego słów, obietnic czy rad udzielanych przez Objawienie (Objawieniem przez duże "O", w przeciwieństwie do objawień prywatnych, określa się w teologii przekaz zawarty w Piśmie Świętym i Tradycji). Możemy zasadnie ufać i dać się prowadzić Bogu, nawet wtedy, kiedy nasze własne odczucia i sposób percepcji nie zaprowadziłyby nas w to samo miejsce. Bóg po prostu wie, co robi i jeśli jest tym, kim jest (2), nie musimy żądać od Niego każdorazowo dowodów i uzasadnienia. Możemy dać się prowadzić "wiedząc, komu zaufaliśmy", jak mówi św. Paweł, i jest to w pełni racjonalne, spójne i uzasadnione.

Powyższy wstęp miał ukazać, że wiara nie może się obejść bez refleksji i świadomych wyborów, a także to, że aby była ona świadoma i rozumna, nie musi polegać na nieustannej analizie, ale że może być raz podjętym, uzasadnionym racjonalnie aktem zawierzenia Bogu, o którym ma się świadomość, że wymaga nieustannego odnawiania i osobowego zaangażowania.

Chciałbym jednak przejść do problemu niewidzialności Boga, którą utożsamia się czasem z Jego dobrowolną ukrytością, z pewnego rodzaju grą lub nawet złośliwością wobec człowieka.
Pomijając inne przyczyny niewidzialności/ukrytości Boga, których jest więcej i których słuszność oraz wartość można uzasadnić na drodze racjonalnej, chciałbym napisać tylko o jednej, za to zasadniczej i rozstrzygającej. Posłużę się tutaj niedosłownym cytatem z artykułu ks. prof. Piotra Moskala "Problem poznania Boga na drodze doświadczenia religijnego". Niedosłownym, ponieważ terminologia jest wysoce specjalistyczna i niektóre zwroty, także po łacinie, mogą być niezrozumiałe dla czytelnika. Zajmując się tym, czy można oglądać Boga bezpośrednio w Jego istocie żyjąc na ziemi, ks. Moskal pisze:

Jakkolwiek przedmiotem ludzkiego poznania jest byt (jako całość, a więc Bóg potencjalnie również powinien być poznawalny przez człowieka <i jest, tyle, że Jego istnienie i niektóre przymioty, nie zaś Jego natura i istota> - cały dodatek w nawiasie mój), to jednak, ze względu na strukturę człowieka i jego poznania (jedność psycho-fizyczna), konnaturalnym (3) dla ludzkiego intelektu w życiu ziemskim jest to, co istnieje jako osadzone w materii, natura rzeczy materialnych. Bóg jednak jest niematerialny i jako taki nie może być poznany za pomocą wrażeń czy wyobrażeń. Nawet po śmierci dusza za pomocą intelektu nie może ze swej natury poznać boskiej istoty, a to ze względu na to, że ta istota nie jest konnaturalna dla ludzkiego intelektu. Jeśli więc przyjąć, że człowiek zbawiony (jak mówi o tym Objawienie) widzi boską istotę, to warunkiem koniecznym tego widzenia jest pewna transformacja ludzkiego intelektu, spotęgowanie jego siły, w rezultacie czego będzie on konnaturalny w stosunku do istoty Boga (uzyska pewne podobieństwo do niej, władzę jej percypowania - dod. mój). Owo wzmocnienie czy oświecenie intelektu jest czymś dla intelektu nadnaturalnym (nadprzyrodzonym). Czynnik tego dokonujący został nazwany przez św. Tomasza z Akwinu światłem chwały (lumen gloriae). Jest to światło stworzone przez Boga.
Oprócz lumen gloriae potrzebny jest jeszcze jeden konieczny czynnik oglądu bożej istoty. Potrzebne jest coś, dzięki czemu istota Boga będzie poznawczo obecna w podmiocie poznającym. Tym czymś nie może być jednak żadne wyobrażenie ani nawet pojęcie. Żaden przygodny pośrednik poznania (species, similitudo) nie może reprezentować istoty Boga, a to ze względu na wspomnianą absolutną boską transcendencję. Wobec powyższego, trzeba przyjąć, że czynnikiem tym jest sama boska istota. Ona aktualizuje ludzki intelekt. Istota Boga jest zatem zarówno tym, co się widzi, jak i tym, poprzez co się widzi. Innymi słowy, Bóg jest widziany poprzez boską istotę. Bóg sam staje się formą poznawczą ludzkiego intelektu. Stąd Tomasz mówi o widzeniu istoty Boga i o widzeniu Boga przez tę istotę. 
Aby intelekt ludzki mógł być wypełniony boską istotą, musi być spełniony pewien warunek. Oto skoro ludzkie intelektualne poznanie jest funkcjonalnie związane z poznaniem zmysłowym, a boską istotę można poznać tylko intelektem, wzmocnionym przez lumen gloriae i wypełnionym boską istotą jako pośrednikiem poznania, istnieje konieczność oderwania intelektu od stworzonych form poznawczych; pojęć, wyobrażeń i wrażeń zmysłowych, a w konsekwencji i od zmysłów, aby możliwe było oglądanie Boga. To oderwanie może dokonać się albo przez śmierć, czyli całkowite oderwanie duszy od ciała, albo przez tzw. porwanie (raptus), w czasie którego zachodzi oderwanie intelektu od zmysłów (autor ma na myśli taki rodzaj poznania, jakiego doświadczyli wg. Pisma Św. św. Paweł i Mojżesz, gdzie mowa jest u tego pierwszego o "pochwyceniu aż do trzeciego nieba" i o oglądzie przez chwilę boskiej chwały). (...)

Jak więc widać, problem niewidzialności Boga, niemożliwości oglądania Go przez człowieka podczas ziemskiego życia, jest bardziej złożony i sugerowana złośliwość Boga lub motywowana obojętnością wobec człowieka Jego ukrytość niewiele mają wspólnego z prawdziwymi przyczynami niemożności powszechnego objawienia się przez Boga człowiekowi (powszechnego, czyli dostępnego wszystkim ludziom, nie tylko wybranym jednostkom, co przecież nie rozwiązałoby problemu, bo zawsze byłby ktoś, kto Boga nie widział i kto mógłby podtrzymywać swoje zarzuty). Problem tkwi w obrazie Boga, jaki mają ateiści i ludzie wysuwający tego typu argumenty. Obraz ten jest bardzo...niewzniosły, materialistyczny, infantylny jednym słowem. Żądać od Boga, aby był widzialny i dostrzegalny zmysłowo, to żądać, aby był On jeszcze jednym z obiektów w przyrodzie, tyle, że posiadającym więcej mocy i siły sprawczej, na podobieństwo kosmicznego Supermana. Jest to elementarnie sprzeczne z pojęciem Boga, które mówi o niematerialności i niestworzoności jako o podstawowych Jego atrybutach (a tym samym jako o kimś nie podlegającym prawu przyczyny i skutku, które dotyczy stworzonej materii, w tym konkretnym wszechświecie zresztą, ponieważ niektórzy fizycy postulują ich więcej, łącząc je z być może odmiennymi prawami przyrody niż te obowiązujące w naszym wszechświecie).

Kto więc z racjonalnie myślących i intelektualnie dojrzałych ludzi może stawiać podobne do powyższych zarzuty oraz domagać się od Boga, aby był On powszechnie dostępny i widzialny dla oka, ponieważ jak się twierdzi inaczej Jego istnienie lub miłość do ludzi stają się niewiarygodne? Wydaje się, że uczciwie nie sposób tego robić. Chyba, że ma się nieprzeciętnie błędną i nikłą wiedzę o Nim, co wydaje się znowu nie być moralnie obojętne, ponieważ żaden uczciwy intelektualnie człowiek nie pozostaje na takim poziomie poznania, jeśli pyta i poszukuje w sposób szczery i poważny, a do tego wydając metafizyczne sądy i moralne oceny dotyczące samego Boga.

Żeby stawiać Bogu zarzuty, nie tylko wypada mieć o Nim elementarną wiedzę, ale jest to moralnie i przedmiotowo konieczne. Moralnie, ponieważ aby postawić w stan oskarżenia kogokolwiek, trzeba mieć wystarczające racje ku temu, a przedmiotowo dlatego, aby po prostu wiedzieć o czym się mówi. Nie zarzucamy przecież krasnalom, że są niewielcy, ani falom radiowym, że są dla oka nierejestrowalne, ponieważ to mieści się w ich pojęciu. Jeśli więc ktoś wypomina Bogu Jego niedostępność (czyli po prostu transcendencję, przekraczanie i nie podleganie temu, co stworzone) i ma odwagę wysuwać względem Niego moralne oceny, powinien skądś posiadać wiedzę, że Bóg powinien być dostępny zmysłom oraz mieć pewność, że jeśli tak nie jest, dopuszcza się On zła lub przynajmniej zaniedbania wobec człowieka.
Tyle, że taka wiedza nie jest możliwa, a samo pojęcie Boga zakłada Jego niematerialność i transcendencję, czyli całkowite panowanie nad stworzonymi przez siebie prawami i ich przekraczanie. Motywy więc takich oskarżycieli stają się dość czytelne, skoro nic nie uzasadnia tego typu pretensji względem Boga. Zarzut więc z niewidzialności Boga (lub Jego skrytości, bo nawet, gdyby miał możliwość objawienia się ludzkim władzom bez uszczerbku dla nich, to mógłby mieć powody nie robić tego i takie też powody dostępne dla rozumu ludzkiego istnieją) w jego nierozbudowanej wersji (ponieważ istnieją bardziej subtelne i dopracowane), zarysowanej powyżej, stawiają najczęściej awanturnicy, ludzie nie zdradzający większego wysiłku na drodze duchowo-intelektualnej, których trudno podejrzewać o szczere poszukiwania w tym obszarze. Jest to prawdopodobnie jakiś mechanizm obronny, próbujący przekierować uwagę na stronę przeciwnika, który jest postacią niewygodną dla kogoś mającego własny plan i pomysł na życie, na rozegranie go według własnych zasad. Nie tylko nie wierzę w Boga, ale na wszelki wypadek upozoruję wyższość moralną nad Nim i wytknę Mu liczne braki w tej sferze, aby być może móc kiedyś usłyszeć "No dobrze, nie wierzyłeś we Mnie, ale pchnęły cię w tę stronę wysokie standardy moralne, więc wina zostaje zrównoważona szlachetnością i stan konta jest czysty. Zapraszam". Tyle tylko, że Boga trudno będzie nabrać, a przeciętnego i niewykształconego nawet wierzącego również niełatwo będzie oszukać, ponieważ tak elementarne błędy w teologicznym rozumowaniu oraz tak nieszczerze ukazane motywy dystansu wobec Boga są wyczuwane natychmiast przez przeciętnego wierzącego, który stara się dobrze prowadzić i posiada jakąkolwiek higienę duchową, co pozwala mu wykształcić elementarną intuicję wobec tego, co wrogie prawdzie, moralnie podejrzane lub po prostu nieuczciwe.

Nie znam prawdziwych przyczyn takiej jakości polemiki i oporu wobec przymiotu niewidzialności Boga, który przysługuje Mu na mocy pojęcia, jakie o Nim mamy. Spekuluję odnośnie motywów, które kierują autorami przedstawionej argumentacji. Nie przychodzi mi jednak nic innego do głowy, skoro trudno ukryć, że o minimum rzetelności czy uczciwości, jakich wymaga omawiana sprawa, nie może być tu mowy. Można przypuszczać, że osoby stawiające podobne do omawianego wyżej zarzuty, i stawiające je w taki właśnie uproszczony sposób (jak wspomniałem, istnieje bardziej dopracowana ateistyczna argumentacja "ze skrytości Boga", jak choćby ta przedstawiona przez filozofa Johna L. Schellenberga w książce "Argument z ukrytości") same sobie nie wierzą, bo nie sposób wierzyć w coś, wobec czego nie ma powodów myśleć, że jest właśnie takim, jak to sobie lub innym przedstawiamy. Jest to więc prawdopodobnie rodzaj gry, teatru mającego ukryć prawdziwe przyczyny (być może nierozpoznane jasno przez samego gracza), a zainscenizować inne. Tyle, że jest to samo w sobie wątpliwe etycznie, skoro tak nierzetelnie podchodzi się do spraw doniosłych, w których chodzi przecież nie tylko o odrzucenie lub przyjęcie pewnych wartości, ale również ewentualnie istniejących Osób.

________________________________

Przypisy:

(1) Pomijam tu problem tego, czy mamy powód wierzyć, że Bóg w ogóle istnieje. Piszę o sytuacji, w której ktoś nie ma problemu z przyjęciem Jego istnienia i chce tylko wiedzieć, czy Bogu temu można ufać i czy racjonalne jest powierzyć Jemu swoje życie.

(2) Czyli tym, o kim mówi to wstępne poznanie, zdobyte choćby poprzez intuicję, która, aby miała moc poznawczą, musi być wynikiem pewnej czystości umysłowo-duchowej, owocem wysiłku w wymiarze również moralnym. Intuicja człowieka zdeprawowanego, podobnie jak jego sumienie, przestają być władzami zdolnymi do kierowania człowieka w stronę prawdy i związanych z nią wartości.

(3) Konnaturalny, czyli współnaturalny, posiadający podobną naturę; mogący się przez to przenikać i rozumieć; istniejący na podobnym poziomie (w tradycji starożytnej myśli greckiej istniała zasada mistyczno-filozoficzna, że tylko podobne poznaje podobne).
Człowieka od Boga oddziela tzw. przepaść ontologiczna, nieskończona różnica natur, uniemożliwiająca człowiekowi dostęp do Boga i relację z Nim, jeśli On pierwszy nie wyjdzie z inicjatywą i dobrowolnie nie udzieli człowiekowi łaski. Łaska jest to forma udzielania się Boga człowiekowi, uczestnictwa człowieka w Jego naturze, do której otwiera On dostęp właśnie udzielając łaski i przysposabiając niejako w ten sposób do przyjęcia czegoś, co z natury przekracza człowieka całkowicie. W prawosławiu mówi się o stworzonych energiach Bożych, umożliwiających człowiekowi wzniesienie się do Boga i uzyskanie podobieństwa do Niego, w katolicyzmie zaś łaskę rozumie się także jako realną obecność samego Ducha Świętego w duszy ludzkiej, która to obecność jest w stanie, przy współpracy człowieka z nią, przebóstwić duszę i nadać całej strukturze duchowo-cielesnej człowieka, status wznioślejszy niż ten przypisany z natury, homo sapiens. Dzięki tej współpracy z łaską i byciu pneumatophores (z gr. "nosicielem Ducha"), człowiek przygotowuje się do życia w nad-przyrodzonej rzeczywistości i pozwala przeniknąć swój bios duchowym i boskim pierwiastkiem.

piątek, 3 marca 2017

O tym, czy Kościół w średniowieczu nauczał, że Ziemia jest płaska


Jest to jeden z mitów istniejących w popkulturze, które podłapują i rozpowszechniają źle zorientowani przeciwnicy Kościoła i religii chrześcijańskiej. Oczywiście nigdy nie nauczał on, że Ziemia jest płaska.

Lesley B. Cormack w pracy zbiorowej pt. "Wyrok na Galileusza i inne mity o nauce i religii"
(2010) wykazała, że poza Laktancjuszem i Kosmasem Indikopleustesem, żyjącymi w IV i VI wieku, nikt w średniowieczu, nie tylko ze strony Kościoła, ale w ogóle, nie nauczał, że ziemia jest płaska:

Od wieku VII do XIV wszyscy liczący się średniowieczni myśliciele zajmujący się światem przyrody twierdzili mniej lub bardziej wprost, że świat jest okrągły, a wielu z nich włączało do swoich prac elementy astronomii Ptolemeusza i fizyki Arystotelesa (np. św. Tomasz z Akwinu, Roger Bacon, św. Albert Wielki, Dante, Piotr z Ailly, arcybiskup Cambrai, którego praca Imago mundi omawiała zagadnienie kulistości Ziemi i które czytał Kolumb <także katolik i także wierzący w kulistość ziemi>, czy Jan z Sacrobosco, który w dziele De sphera dowodził, że Ziemia jest kulą i które to dzieło "służyło za podstawowy podręcznik przez całe średniowiecze").
Z wyjątkiem Laktancjusza i Kosmasa wszyscy ważni uczeni i liczni autorzy piszący w językach narodowych, którzy zajmowali się fizycznym kształtem Ziemi - począwszy od upadku Rzymu, a skończywszy na czasach Kolumba - głosili teorię, że Ziemia jest okrągła. Uczeni mogli bardziej zajmować się zbawieniem niż geografią, a autorzy piszący w językach narodowych - przejawiać niewielkie zainteresowanie zagadnieniami filozoficznymi, jednak z wyjątkiem Kosmasa, żaden średniowieczny pisarz nie kwestionował tego, że Ziemia to kula, a Kościół katolicki nigdy nie zajął w tej sprawie stanowiska.

Lesley B. Cormack, dziekan na Wydziale Nauk Humanistycznych  i Społecznych na Uniwersytecie Simona Frasera (Kanada).

niedziela, 26 lutego 2017

Pierwszy „obraz” Chrystusa na Krzyżu



Ewangelia św. Jana



Ewangelia św. Łukasza

nota dotycząca tytułu i zdjęć (kliknij mnie)

Boski Nomada

„A Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami” (Ewangelia św. Jana  1, 14, tłum. Biblii Tysiąclecia).

W greckim oryginale brzmi to: Kai ho logos sarks egeneto kai eskenosen en hemin (eskenosen - dosłownie: „rozbiło namiot”).

Powyższy fragment w tłumaczeniu dosłownym brzmi więc: 
A Słowo stało się ciałem* i rozbiło namiot wśród nas

* "ciałem" - hebraizm, znaczy tyle, co "człowiekiem".



fragment Ewangelii św. Jana (koniec II w. lub początek III w.)

sobota, 25 lutego 2017

Historyczna wiarygodność Nowego Testamentu


Post jest w całości cytatem (z moją wstawką dotyczącą buddyzmu i aktualizacji dotyczącej ilości posiadanych rękopisów Nowego Testamentu) z pracy Marka Piotrowskiego Kościół oskarżony (2016), w której wykorzystuje on także dane zawarte w książkach, które również polecam:
  • Przewodnik apologetyczny - Josh McDowell
  • Wiarygodność Pism Nowego Testamentu - F. F. Bruce
Książka Piotrowskiego ma strukturę odpowiedzi na listę ponad 200 zarzutów antychrześcijańskich i antyklerykalnych, w której cytuje on najpierw zarzut z listy wędrującej kiedyś po sieci, później zaś odnosi się do niego, udzielając nań odpowiedzi.

* * *

Zarzut: Sama Biblia to fikcja. Księgi żydowskie mają w sobie o wiele więcej mitologii niż mity greckie. Niedawno na Bazach Danych nasz profesor opowiadał nam o spisywaniu Bazy Danych pt. Biblia. Jedno, co podkreślał, to fakt, iż na początku wszystkie historyjki były przekazywane ustnie, a dopiero później spisywane. Podczas opowiastek każdy coś sobie dodawał, coś ubarwiał, modyfikował. Sama Biblia jest zlepkiem przeredagowanych kopii z wcześniejszych tekstów, z których żaden nie powstał przed 80–90 rokiem naszej ery i żaden z nich nie był ewangelią, jakie znamy obecnie. 

To prawda, że nie dysponujemy oryginałami np. Ewangelii czy Listów św. Pawła. Jednak identycznie jest w przypadku wszystkich tekstów starożytnych – nie mamy choćby oryginałów Roczników Tacyta, Historii Herodota czy Wojny galijskiej Cezara, a jednak nikomu nie przychodzi nawet do głowy, by kwestionować wiarygodność kopii, jakie dotrwały do naszych czasów.
Osoby tworzące z „braku oryginałów” zarzut nie zdają sobie sprawy, że kopiowanie było w starożytności, na wieki przed wynalazkiem Gutenberga, jedyną formą „wydawania” rękopisu. Dlatego też historyków nie dziwi ani nie oburza fakt, że np. dzieła Eurypidesa, Sofoklesa czy Horacego znamy z odpisów późniejszych o około tysiąclecie od daty powstania.

Nowy Testament ma nad wymienionymi tekstami (a także jakimikolwiek innymi tekstami starożytnymi) dwie ogromne przewagi; otóż nie tylko dysponujemy kopiami znacznie mniej oddalonymi w czasie od daty powstania oryginału, ale też posiadamy tych kopii nieporównanie więcej (patrz tabele poniżej). To pozwala nam na skonfrontowanie ich ze sobą. Okazuje się, że tekst jest spójny co do słowa w 99,5% (1) – jest to spójność większa niż w przypadku np. Iliady Homera czy pism Platona. (2)

Odstęp czasowy pomiędzy kopią i oryginałem (3):
(po kliknięciu na zdjęcie powiększy się ono)


Liczba istniejących kopii:


Aktualizacja (autor bloga): Informacja w powyższej tabeli mówiąca o 5366 rękopisach NT pochodzi z roku 1999, z pracy J. McDowella Przewodnik apologetyczny. Obecna ilość posiadanych rękopisów NT od tamtej pory znacznie się zwiększyła i na rok 2020 wynosi 6813. Zacytujmy źródło:
Obecnie znanych jest 6813 apografów, czyli odpisów (kopii) tekstów biblijnych Nowego Testamentu. (Krzysztof Pilarczyk, Biblia chrześcijan. Wprowadzenie religioznawcze, historyczne i literackie, 2020, wyd. Księgarnia Akademicka)
Przypis (autor bloga): Warto w tym miejscu dodać informację dotyczącą najwcześniejszych tekstów buddyzmu uznanych za kanoniczne i obowiązujące w praktycznie wszystkich szkołach buddyzmu (który dość szybko podzielił się na wiele odłamów, "wyznań"). Uznaje się, że najwcześniejszy zbiór pism dotyczący nauk oraz życia Buddy to tzw. kanon palijski, spisany w I wieku n.e. Otóż, najstarszy zachowany rękopis kanonu palijskiego, jaki posiadamy, pochodzi z 1500 r. n.e. Pomiędzy niezachowanym oryginałem, a najwcześniejszą jego kopią różnica czasowa wynosi więc...1500 lat (pomiędzy tą kopią, a śmiercią Buddy różnica ta wydłuża się aż do 1900 lat - zmarł on w V w. p.n.e.). Proszę w świetle tych danych spojrzeć jak wygląda to w przypadku Nowego Testamentu:
Najstarszy posiadany przez nas rękopis NT, to fragment Ewangelii Jana (120-125 r. n.e., tzw. papirus Rylandsa 457) - od oryginału (ok. 90 r. n.e.) dzieli go więc ok. 30 lat. Od śmierci Jezusa zaś ok. 90 lat.

*

(…) Żaden uczony klasyczny nie słuchałby nawet opinii poddających w wątpliwość autentyczność Herodota czy Tukidydesa ze względu na to, iż najwcześniejsze wiarygodne rękopisy ich dzieł są przeszło 1300 lat późniejsze od oryginałów. - F.F. Bruce, Wiarygodność pism Nowego Testamentu


W istocie Nowy Testament jest bez wątpienia najlepiej poświadczonym pismem starożytnym pod względem liczby rękopisów, okresu oddzielającego wydarzenia i relacjonujące je dokumenty, a także różnorodności dostępnych źródeł, które mogą owe relacje potwierdzić albo podważyć. Nie dysponujemy porównywalnym materiałem potwierdzającym wierność i spójność zachowanego tekstu w przypadku jakiegokolwiek innego pisma starożytnego. - dr Ravi Zacharias, Uniwersytet Oksfordzki 4  

 
Do ciekawych wniosków prowadzi analiza treści Ewangelii. Gdyby Ewangelie miały być tekstem zmyślonym, wówczas niewątpliwie nie pojawiłyby się w nich fragmenty wstydliwe dla apostołów (jak choćby kłótnie uczniów czy zaparcie się Piotra).

Duża część argumentacji „antybiblijnej” opiera się na kwestionowaniu opisanych w niej faktów historycznych. Twierdzi się na przykład, że niektóre przedstawione w Piśmie Świętym miejsca lub osoby nigdy nie istniały, że urzędy miały inne nazwy itd. Jednak wraz z rozwojem badań naukowych (w tym archeologii) zarzuty oparte na takich twierdzeniach są systematycznie obalane. Dr Alfred J. Palla wymienia w swojej książce (5) przykłady takich skompromitowanych argumentów (6). Twierdzono na przykład, że:
  • nie istnieli Hetyci (przez ponad 2 tys. lat Biblia była jedynym źródłem o nich wspominającym; dziś uznaje się ich za jedną z sześciu największych potęg militarnych starożytności - uwaga autora bloga),
  • nie istniał Król Sargon,
  • nie istniał Baltazar,
  • Asyria nie była wielkim państwem,
  • przywódca Filippi nie miał tytułu praetora (jak czytamy w Ewangelii wg św. Łukasza),
  • Galion nie miał tytułu prokonsula (także w Ewangelii wg św. Łukasza 12 ),
  • władze Tesalonik nie używały tytułu politarch (jaki odnajdujemy w Dziejach Apostolskich),
  • Ikonium było miastem Likaonii,
  • Lizyniasz nie był tetrarchą Abilene i żył pół wieku wcześniej niż to opisał św. Łukasz,
  • nie istniała (wspomniana w Ewangelii wg św. Jana) Sadzawka Betezda,
  • nie istniała sadzawka Siloe
  • nie istniał trybunał Gabbata (sądzono tam Jezusa),
  • Poncjusz Piłat nie pełnił w Jerozolimie funkcji rzymskiego prefekta,
  • błędny jest opis łodzi rybackiej z czasów Jezusa,
  • nie istniało w czasach Jezusa miasto Nazaret,
  • nie istniało w czasach Jezusa miasto Kafarnaum,
  • w czasach Mojżesza nie istniało pismo,
  • miasto Ur nie istniało,
  • miasto Jerycho nie istniało (7).

To oczywiście tylko niektóre ze stawianych (i obalonych) zarzutów. Wszystkie te twierdzenia zostały zanegowane przez archeologię (8).
Cytując za dr. A.J. Pallą:
Prof. Ramsay, wykładowca na uniwersytecie w Aberdeen, znawca starożytnej historii i geografii, zwłaszcza nowotestamentowej początkowo był sceptykiem, przekonanym, że Pismo Święte zawiera liczne nieścisłości. Zorganizował wyprawę do Azji Mniejszej i Palestyny (…). Uważając Ewangelię wg Łukasza i opisane w Dziejach Apostolskich podróże misyjne apostoła Pawła za najmniej wiarygodne pisma Nowego Testamentu, spędził 15 lat badając wymienione w nich miejsca (9). W efekcie powstała książka, która spotkała się z furią sceptyków, gdyż ku ich wielkiemu zaskoczeniu prof. Ramsay dowodził w niej, że materiał archeologiczny potwierdza wiarygodność Nowego Testamentu. Późniejsze badania potwierdziły jego ocenę i wnioski. (…) tak podsumował swe badania: „Łukasz jest historykiem pierwszej klasy… powinien zająć miejsce wśród największych historyków”. Oczywiście, skoro Łukasz był tak rzetelny w drobiazgach geograficznych i historycznych, które nie miały większego znaczenia dla jego narracji, trudno spodziewać się po nim niefrasobliwości, gdy pisał o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu swego Mistrza!
Jak widać, relacje Ewangelii – także ze świeckiego, naukowego punktu widzenia – spełniają wszelkie warunki źródeł historycznych. Wiek i liczba zachowanych manuskryptów powodują, że stanowią one źródła znacznie wiarygodniejsze od tych, na których opiera się większość naszej wiedzy o historii starożytnej. Próby podważenia ich wiarygodności wynikają w dużej mierze nie z pobudek naukowych, lecz z niechęci do przekazywanego w pismach biblijnych Przesłania.

Sądzę, że dobrym podsumowaniem tematu będzie wypowiedź internauty o nicku „Baptysta”:
Wiarygodność historyczna źródła, jakim są Ewangelie jest obecnie kwestionowana głównie na podstawie ich treści. Wątpliwości budzą opisane w niej cuda (z narodzeniem z dziewicy i zmartwychwstaniem na czele). Wątpliwości te opierają się jedynie na ateistycznym dogmacie mówiącym, że cudów nie ma. Jednak uczciwy historyk nie ustala wiarygodności dokumentu na podstawie jego treści tylko odwrotnie: treść dokumentu odrzuca lub przyjmuje na podstawie jego wiarygodności. Nawet jeśli ta treść nie zgadza się z tym, co myślał o danej sprawie wcześniej.

* * *

Na koniec dodam od siebie (autor bloga) jeszcze kilka świadectw, ważnych, ze względu na rangę autorów:
Okres między powstaniem oryginału a najwcześniejszym ocalałym dowodem (kopią, posiadanym przez nas manuskryptem - wyj. moje) staje się tak krótki, że właściwie nie ma on żadnego znaczenia. Toteż ostatnie źródło niepewności, czy Pismo Święte dotarło do naszych czasów w formie praktycznie niezmienionej, zostało usunięte. Zarówno autentyczność, jak i ogólna integralność ksiąg Nowego Testamentu zostały, jak można sądzić, ostatecznie ustalone.
Frederic George Kenyon (1863 - 1952), brytyjski paleograf, biblista i historyk antyku; dyrektor British Museum, prezydent Akademii Brytyjskiej w latach 1917-1921.
Żadne archeologiczne odkrycie nie jest w sprzeczności z biblijnymi opisami. Dokonano wiele archeologicznych odkryć, które bardzo wyraźnie potwierdziły dokładność szczegółów historycznych pochodzących z biblijnych opisów. Równocześnie poprawna ich ocena, umożliwiła dokonanie innych niesamowitych odkryć (...) Przez 30 lat prowadziłem wykopaliska (...) i nigdy nie zauważyłem, by w kwestiach historycznych Biblia mijała się z prawdą.
Dr Nelson Glueck, prawdopodobnie największy współczesny autorytet w archeologii Izraela.
Pierwsi głosiciele musieli brać pod uwagę nie tylko tych naocznych świadków, którzy byli przyjaźnie nastawieni. Byli też inni, mniej życzliwi, którzy byli równie dobrze obeznani z głównymi faktami dotyczącymi działalności i śmierci Jezusa. Uczniowie nie mogli ryzykować nieścisłości (nie mówiąc już o celowym przekręcaniu faktów), byłyby one bowiem natychmiast wykryte przez tych, którzy z radością zdemaskowaliby każdy fałsz. Jednym z mocnych punktów pierwszych kazań apostolskich jest jednak stanowcze odwoływanie się do wiedzy słuchaczy; mówili nie tylko: “Byliśmy świadkami tych rzeczy”, lecz także: “o czym sami wiecie” (Dz 2,22). Gdyby pojawiła się najmniejsza tendencja do odchodzenia od prawdy pod jakimkolwiek zauważalnym względem, obecność wrogo nastawionych świadków wśród słuchaczy spowodowałaby z pewnością korektę. 
 F. F. Bruce (Manchester University), filolog klasyczny, profesor krytyki i egzegezy biblijnej.

__________________________________________

Przypisy:

[1] W latach 1947–1956 nad Morzem Martwym w Qumran odkryto „bibliotekę” zwojów pochodzących z okresu III wieku p.n.e do I w. n.e. i zawierających m.in. Stary Testament. Świat uczonych był poruszony ich niezwykłą zgodnością z bardziej współczesnymi kopiami.

[2] Warto dodać, że przestawienie kolejności słów w języku greckim nie zmienia znaczenia zdania (podobnie jak we współczesnym języku polskim). Inaczej jest w języku angielskim, gdzie „Arm breaks leg” (ręka łamie nogę) i „Leg breaks arm” (Noga łamie rękę) to zdania o zupełnie innym znaczeniu.

[3] Podaję za: Josh McDowell, Przewodnik apologetyczny, Oficyna Wydawnicza „Vocatio”, Warszawa 2002.

[4] Skądinąd wiadomo, że dzięki temu, że starożytne rękopisy (napisane jeszcze przed soborem nicejskim w 325 roku) zawierają ponad 30 000 cytatów z Nowego Testamentu – co pozwalałoby nam go odtworzyć w całości (oprócz 11 wersetów) nawet gdybyśmy nie mieli ani jednej kopii jego tekstu!

[5] Alfred J. Pall, Sekrety Biblii, Wydawnictwo Betezda, Rybnik 2002.

[6] Niekiedy zarzut ahistoryczności wynika z problemów z tłumaczeniem. Tak było np. z opisem narodzin Jezusa sporządzonym przez św. Łukasza – zwracano uwagę, że spis za panowania Kwiryniusza odbył się ok. 6–7 roku n.e. i wcale nie był spisem pierwszym. Dopiero badania językowe ujawniły, że błąd nie tkwił w relacji Łukasza, lecz w tłumaczeniu ze starożytnej greki. Profesor Nigel Turner z uniwersytetu w Edynburgu wskazał, iż słowo protos poprzedzające dopełniacz nie oznacza „pierwszy”, lecz raczej „poprzedzający”, a więc tłumaczenie Łk 2,2 powinno brzmieć raczej „przed spisem za namiestnika Kwiryniusza”. Podaję za: Dr Alfred J.Pall, Sekrety Biblii.

[7] Wykopaliska archeologiczne nie tylko potwierdziły istnienie miasta Jerycho, ale udowodniły też, że jego mury zapadły się tak, jak to opisano w tekście biblijnym.

[8] Część zarzutów w stosunku do Biblii, opartych na poszukiwaniach „sprzeczności” w niej samej względnie sprzeczności z naszą wiedzą przyrodniczą, omówiłem w książce Dlaczego ufam Kościołowi - biblijny podręcznik obrony wiary w rozdziale zatytułowanym Czy Pismo Święte zawiera błędy?

[9] W Ewangelii wg św. Łukasza wymieniono 32 kraje, 54 miasta, 9 wysp i wielu władców.