Wiara jest zaufaniem temu, co do czego mam powód wierzyć, że jest prawdziwe. (J.P. Moreland)

Wiara religijna i zabobon są czymś całkowicie różnym. Drugie wypływa z lęku
i jest rodzajem fałszywej nauki. Pierwsze jest ufnością. (L. Wittgenstein)

W sytuacji niepewności poznawczej, w jakiej znajduje się człowiek odnośnie istnienia Boga, bardziej racjonalnym jest
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie.
(przekonanie własne)

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Suplement do wątku "Czy religia jest dla głąbów?"

W poście "Czy religia jest dla głąbów?" pisałem o tym, jak harmonijnie i bez naciągania poszukiwania naukowe oraz racjonalność mogą współistnieć z przekonaniem o tym, że to, co istnieje nie jest tożsame z tym, co istnieje wyłącznie na sposób zmysłowy i jest dostępne oku czy aparaturze naukowej. W tym ujęciu to, czego nie poznaje się/doświadcza zmysłami byłoby bytem urojonym, nie-realnym. Sama jednak kosmologia coraz częściej domaga się istnienia wielu, w tym również niezależnych od siebie, światów, a materializm coraz częściej postrzegany jest, w pierwszej kolejności właśnie przez fizyków, jako prostacki i z każdą dekadą dający się mniej uzasadnić. Wierzący mogą być więc spokojni o to, że za ich plecami może dokonywać się coś (w nauce), co religia wolałaby przemilczeć i skryć, bo byłoby to dla niej niewygodne i wyraźnie z nią nie-współ-grające, a co zdają się sugerować nierzadko osoby o tzw. światopoglądzie naukowym (który w rzeczywistości nie istnieje, jako że światopogląd z definicji obejmuje rzeczy, w stosunku do których nauka nie posiada kompetencji, aby się o nich wypowiadać lub oceniać ich wartość; dotyczy on po prostu także obszarów i sfer ludzkiego poznania i aktywności <np. wartości lub transcendencji>, którymi nauka, i to tym bardziej, im silniej chce nauką pozostać i przestrzegać naukowej metodologii, nie zajmuje się). O sprzeczności pojęcia "światopoglądu naukowego" pisał już prawie 100 lat temu wybitny filozof i logik L. Wittgenstein, a jego zabobonność w zwięzły i niepozbawiony humoru sposób wykazał inny logik, o. Józef M. Bocheński.

Wierzący jednak nie muszą sięgać aż do świata nauki, aby wykazać, że nie tylko ludzie ograniczeni i psychicznie słabo uposażeni zajmują się religią. Okazuje się, że i w świecie kultury lub popkultury są w dobrym towarzystwie. Nie chodzi tu o argument z autorytetu, znane nazwiska i wybitne osobowości świata sztuki nie są i nigdy nie będą w stanie być dla nikogo racją wiary, powodem, dla którego ktoś opowiada się po stronie Boga lub zaczyna wierzyć, że świat doświadczany zmysłami to nie wszystko, co istnieje. Mogą jednak jednoznacznie zaświadczać, że teza, iż religia i wiara są domeną zakompleksionych i mało rozgarniętych umysłów, jest po prostu fałszywa i ma źródło w złej woli lub w ignorancji, jednoznacznie zawinionej, ponieważ jej zasadność niezwykle łatwo zweryfikować, nawet jeśli wolę ma się umiarkowanie dobrą.

Dosłownie na kilku przykładach, nie więcej niż 14 (miało być dziesięciu, ale nie mogłem sobie odpuścić czterech czołowych sportowców w swoich dziedzinach), aby nie mnożyć bytów ponad miarę, chciałbym pokazać, że także na poziomie kultury popularnej ludzie wierzący są w naprawdę dobrym towarzystwie i nie muszą zawierzać tym, którzy starają się ich przekonać, że każda osoba z wysokim IQ lub z wybitnymi osiągnięciami w swojej dziedzinie jest lub zawsze staje się ateistą, czy choćby tylko jej drogi nieśmiało podążają w tym kierunku. To po prostu "ściema" ludzi złej woli wobec ludzi słabo zorientowanych, bo nie dostrzegających dotąd w świecie przyrody podobnej korelacji i nie interesujących się sprawą, a nagle zaskoczonych nowinami z ust wyznawców scjentyzmu (przekonanie, że nauka jest ostateczną wyrocznią, jako jedyna mając dostęp do ukrytej prawdy rzeczy, i z której ust należy spijać każde słowo, bo poza nim próżno szukać światła i pieczętującej ludzkie poznanie boskiej pieczęci).

Znów pominę postacie "kultury wysokiej", było i jest wśród nich tylu wierzących w Boga, że nie wymaga to osobnych potwierdzeń. Wystarczy wspomnieć o Bachu, van Goghu, Dostojewskim czy wspomnianym w poście, do którego ten jest uzupełnieniem, architekcie Antonio Gaudim, który zmarł w drodze na mszę świętą. Andy Warhol, "papież pop-artu", nie tylko całe życie regularnie praktykował swój katolicyzm, ale uczestniczył we mszy św. również w dni powszednie, angażując się także w sprzątanie kościoła czy pomoc w noclegowniach prowadzonych przez Kościół. Dla naszego Wojciecha Kilara Jasna Góra była po domu rodzinnym chyba najbliższym miejscem. Niech to wystarczy. Wspomnijmy o "religiantach" z kultury nie tak wysokiej, ale jednak tylko o półkę niżej od tej uznawanej za zamieszkiwanej przez boskie Muzy.

1. Anthony Hopkins, nawrócony w dorosłym wieku na chrześcijaństwo, wcześniej deklarujący się jako ateista, dla którego po przemianie ateizm stał się jak "wąska więzienna cela".

2. Denzel Washington, aktywny chrześcijanin, syn pastora, który sam rozważał zostanie kaznodzieją (wraz z Hopkinsem uznawani za jednych z najbardziej "intelektualnych", obdarzonych szczególną aktorską inteligencją przedstawicieli sztuki filmowej).

3. Nicole Kidman, jedna z czołowych aktorek światowego kina, zdeklarowana katoliczka, po studiach teologicznych.

4. Steve McQueen, legenda amerykańskiego kina, nawrócony w dorosłym wieku, do tego stopnia, że pod koniec życia nie rozstawał się z Pismem św. otrzymanym od największego kaznodziei USA, Billy'ego Grahama.

5. Alfred Hitchcock, jeden z największych reżyserów amerykańskich i nie tylko (ks. Henninger opisał w "Wall Street Journal" jak w każdą sobotę podczas odwiedzin odprawiał w mieszkaniu reżysera niedzielną mszę św.).

6. Andriej Tarkowski, uznawany za jednego z najwybitniejszych reżyserów w historii kina, podobnie jak nasz Jerzy Nowosielski całe życie roztrząsający metafizyczne problemy i postrzegający sztukę jako przestrzeń poszukiwania sacrum.

7. Lenny Kravitz, kompozytor, wokalista, aktor, czterokrotny laureat Grammy, nawrócony w dorosłym wieku aktywny chrześcijanin.

8. Nicko McBrain z zespołu Iron Maiden, uważany za jednego z najwybitniejszych perkusistów heavy metalowych wszech czasów, nawrócony w dorosłym wieku i pozostający w zespole, aby świadczyć wobec swoich kolegów, że Jezus jest najlepszą opcją na życie.

9. Bob Dylan, nie trzeba go przedstawiać, ale można przypomnieć o nagrodzie Nobla dla niego z dziedziny literatury za rok 2016 i o tym, że wiary nie odziedziczył, ale że była skutkiem (przynajmniej ta obecna w dorosłym życiu i świadomie przeżywana) doświadczenia obecności Boga w dorosłym wieku (o jego wierze można poczytać tu i tu).

10. Bob Marley, którego przedstawiać tym bardziej nie trzeba, a rangi tej postaci w świecie muzycznym podkreślać. Warto jednak wspomnieć, że na chrzcie w Ortodoksyjnym Kościele Etiopskim, który przyjął na rok przed śmiercią (nie zaczął wtedy wierzyć, tylko został przekonany przez matkę, że warto sprawy wiary uregulować; chrzest przyjęła także jego żona i dzieci), otrzymał imię Berhane Selassie, oznaczające "Światło Świętej Trójcy".

Dodatkowo:

11. Leo Messi, katolik, uznawany za najlepszego aktualnie piłkarza na świecie, a według niektórych komentatorów i dziennikarzy sportowych również w historii tej dyscypliny. W 2016 r. odwiedził papieża Franciszka. W przypadku wygrania rosyjskiego mundialu zapowiedział, że odbędzie pielgrzymkę dziękczynną do Sanktuarium Matki Boskiej Różańcowej w San Nicolas w swoim kraju.

12. Novak Djokovic, najlepszy obok Federera i Nadala tenisista świata, długo nr 1 w tenisie, i jeden z najbardziej utytułowanych w tej dziedzinie sportowców (75 tytułów, w tym 16 wielkoszlemowych <odpowiednik mistrzostw świata w piłce nożnej>).
To najważniejszy tytuł w moim życiu, bo przed byciem sportowcem, jestem ortodoksyjnym chrześcijaninem” – podkreślił w kwietniu 2011 roku, gdy odbierał z rąk Ireneusza, patriarchy serbskiego kościoła prawosławnego, order św. Sawy I stopnia, najwyższą nagrodę nadawaną przez serbską cerkiew. Tenisista został w ten sposób uhonorowany za to, że wspiera finansowo renowację świątyń w swoim kraju. (link; od opublikowania artykułu przybyło 6 tytułów). Wsparł też m.in. odbudowę klasztorów w kosowskiej Gracanicy oraz w greckim Chilandar, jak też włączył się w zachowanie prawosławnej kaplicy w Nicei, która miała zostać sprzedana, wraz z budynkiem, w którym się znajduje, po śmierci poprzedniego właściciela.
Uzupełnienie: Chwilę po napisaniu tego posta (2019 r.) N. Djokovic wygrał najbardziej prestiżowy turniej tenisowy na świecie - Wimbledon. U kobiet wygrała go Simona Halep, również osoba wierząca i również do niedawna tenisistka nr 1 na świecie, która po każdym wygranym meczu wykonuje gest znaku krzyża, z równoczesnym uniesieniem twarzy w niebo, na znak podziękowania Stwórcy za odniesione zwycięstwo.

N. Djokovic

13. Robert Lewandowski, najlepszy polski piłkarz. Wziął udział w akcji "Nie wstydzę się Jezusa" i otwarcie przyznaje się do wiary, która odgrywa w jego życiu ważną rolę.

14. Kamil Stoch, najlepszy obecnie polski skoczek narciarski. Jak przyznaje w licznych wywiadach, wiara odgrywa podstawową rolę w jego tożsamości i motywuje go do uprawiania sportu.

Starałem się pomieścić w obiecanej 14-tce i ograniczając się do kręgów chrześcijańskich, pomijając takie osoby jak Steve Jobs, rozczarowany jako nastolatek chrześcijaństwem, ale zainteresowany buddyzmem i hinduizmem i nie-ateista.

Jak widać nie jest źle, całkiem dobre towarzystwo. Może więc warto powstrzymać się przed utożsamianiem wierzących i praktykujących w różnoraki sposób z ludźmi ograniczonymi, skurczonymi z lęku przed mającym sugerować absolutną samotność człowieka w kosmosie brutalnym bytem (stąd potrzeba boskiego Ojca wg. wielu ateistów, aby łatwiej było znieść brutalny fakt nic-nie-znaczenia w skali kosmicznej) i niezdolnych z powodu tego niedowładu emocjonalno-intelektualnego do osiągania sukcesów w swoich dziedzinach w takim stopniu, w jakim są w stanie osiągać je ludzie wyzwoleni z okowów religii (ile razy słyszy się, że im wyższe IQ, tym większe ciążenie ku wizji świata pozbawionej Boga?).

Już sama potrzeba wykazywania komuś, że w różnych wymiarach życia znajduje się on niżej na szczeblach drabiny ewolucyjnej i nieumiejętność/niechęć pokojowego/przyjaznego współżycia z nim, wskazują nie tylko na wady i braki osławionego humanizmu ateistycznego, ale ukazuje też, że najprawdopodobniej ma to związek z jakimś ukrytym kompleksem wobec szczęśliwych, obdarzonych podobnymi talentami ludzi, którzy jednak nie dostrzegają potrzeby rezygnacji z wiary w nadprzyrodzony wymiar egzystencji, których motywuje ona do działań i czynów, o jakie trudno tej wiary nie posiadając. Mogę uznać jako ktoś pozbawiony wiary w obiektywny sens życia i świata, w jego celowość i znaczenie jakiegokolwiek poszczególnego życia, że poświęcę resztę życia służbie innym, ale każda niedyspozycja psychiczna i kryzys spowodowany tym niekomfortowym ukonstytuowaniem świadomości ma prawo mnie z tej służby zwolnić, odesłać do stanu spoczynku lub rezygnacji z istnienia (samobójstwa) i nikt nie będzie mnie z tego powodu winił. Rozpacz nie musi, ale w bardzo uzasadniony sposób może być zwieńczeniem ateistycznej "dobrej nowiny" o świecie (o tym, że nie jest to jednak dobra nowina, czego nie dostrzega wielu tzw. naukowych ateistów, wie każdy rozsądny i niepozbawiony współczucia człowiek, współczucia rozumianego po buddyjsku lub chrześcijańsku, ale do którego wystarczy przecież zdrowo rozwinięty mózg i świadomość dramatu świata, zwłaszcza gdy ukaże się go w perspektywie pozbawionej transcendencji). Człowieka zaangażowanego religijnie, takiego, który przeżył tzw. ponowne narodzenie, byłoby trudno zwolnić z obowiązku/powinności parcia do przodu, niesienia światła światu i próby pokonywania każdej przeszkody/trudności w swoim życiu, ponieważ każda doczesna racja w Bożej perspektywie okazuje się zbyt mała, aby jej ulec i poddać się, nawet potężne cierpienie i poniżenie/odrzucenie ze strony świata/innych ludzi są niewystarczające, aby zrezygnować, "oddać bilet" Bogu, jak mówił Iwan Karamazow.

Być może to owo skryte w ludziach wierzących światło, często nieuświadamiane sobie przez nich samych, jako, że jest to ich naturalny stan, które ich niesie i każe wierzyć w przyszłość, nie tylko swoją, ale i świata, wbrew doświadczeniom własnym i prognozom różnorakich wizjonerów, i które każe im nie ustawać w trosce nie tylko o własny rozwój wewnętrzny, ale w poczuciu więzi z całym stworzeniem, na dużo głębszym poziomie niż wspólnota DNA, także o pozostałych członków gatunku, nie pozwalając nigdy zejść z tej drogi i być przyczyną rezygnacji u współbraci - być może to ten jasny i nieustępliwy w głoszeniu dobroci istnienia rys w ludziach oddanych Bożej sprawie drażni tak ludzi niewierzących i nie dostrzegających powodów, aby pielęgnować uśmiech na twarzy, którym dodatkowo wierzący w Boga ślubują zarażać innych. Być może to ta nieuzasadniona w oczach czynnych wrogów religii pogoda ducha, dostrzegana u wierzących, każe tym pierwszym dyskredytować na każdym kroku nosicieli tego pogodnego przesłania i za pomocą zobiektywizowanej, posługującej się statystkami oraz naukowym żargonem argumentacji (już to znamy skądś), wykazać, że opóźniają oni pochód naczelnych ku oświeceniu i pełnemu rozwojowi intelektualnemu ludzkości, w który wpisuje się odwaga przyjęcia kosmicznego sieroctwa i zgoda na jakiegokolwiek pocieszenie w perspektywie zbliżającej się nicości, uznawanej za nieubłagany fakt.

Ci, dla których nicość jest tylko straszakiem i hasłem napisanym caps lockiem, z pogrubioną dodatkowo czcionką, a nie ostatnim słowem, wkurzają. Mnie by wkurzali, gdybym nie był elementarnie zhumanizowany, a świat postrzegał jako niewybaczalny i zbyt pospiesznie uznany za dar grzech Boga wobec istot, które o ten "dar" nie prosiły. Może więc o to chodzi, o te twarze chrześcijan i teistów, na których wypisane jest "a jednak było dobre", czego nie potwierdza odczytywane jednowymiarowo doświadczenie, a spojrzenie ograniczone do doczesnej i wypłukanej z transcendencji perspektywy każe oceniać jako naiwne i nieuzasadnione. Jest powód do irytacji. Tyle, że przecież z drugiej strony słychać głosy o tym, jak utrata wiary wyzwala, jak wielki ciężar zdejmuje z pleców i otwiera nowe, rozjaśnione perspektywy na przeżycie reszty dni w sposób dojrzały, świadomy i można powiedzieć, że szczęśliwy, bo osadzony w prawdzie (dobra czy nie, ale prawdziwa to nowina o nieistnieniu Boga, godna więc tego, aby o niej świadczyć, nawet jeśli nie sprzyja przetrwaniu i gasi uśmiech, i nadająca osobom ją przyjmującym pewną dostojność z racji heroizmu aktu jej przyjęcia). Nie powinien więc wkurzać aż tak optymizm na twarzach teistów i ich dobry humor, skoro własną drogę postrzega się jako pełniejszą, dojrzalszą, wyzwoloną z poddaństwa boskiemu Tyranowi (Dawkins) i będącą okazją do samorealizacji, jaką uniemożliwia to poddaństwo, a co za tym idzie jako drogę bardziej błogosławioną, mimo kosztów związanych z odwagą jej przyjęcia.

Skąd więc ta sprzeczność i do tego stopnia wadliwy humanizm u ludzi zwalczających religię oraz starających się wykazać, że nie jest tak fajnie, jak chcą wierzący (przy jednoczesnym "jest super bez Boga") i określających jako "religiantów" ludzi posiadających nieco większą nadzieję, niż noszona przez nich samych? Skąd bierze się to poczucie wyższości i przekonanie o większym wkładzie w historię cywilizowania się homo sapiens, mimo podobnego wyposażenia przez naturę i równie zbliżonych, nabytych umiejętności (co starałem się wykazać w obu postach)? Odpowiedź zapewne byłaby ciekawa i sądzę, że zaskoczyłaby samych ateistów, odsłaniając dużo mniej szlachetne pobudki głoszenia takich tez i posiadania podobnych przekonań, ale mnie zajmuje bardziej troska (i większą frajdę sprawia) o wykazanie, że za tymi hasłami i zwykłą propagandą nie kryje się nic, co dałoby się obronić, tak z punktu widzenia merytorycznego, jak i z punktu widzenia zdrowego rozsądku oraz po prostu doświadczenia świata przez przeciętnego Kowalskiego, które nie potwierdza podobnych rewelacji na temat opóźniania przez ludzi wierzących w Boga ewolucyjnego procesu zmierzania przedstawicieli naszego gatunku ku coraz większej i pełniejszej świadomości.

Pycha jest tym, co automatycznie ściera piękno z każdej twarzy i czyni nieprzyjemny wszelki kontakt z posiadaczem nieuzasadnionych, a do tego krzywdzących innych przekonań, warto więc dbać tak o wymiar estetyczny współżycia z innymi, jak i o to, aby przestrzeń obcowania społecznego nie była etycznie dziurawa i pełna jawnej lub skrywanej nierówności/niesprawiedliwości. W końcu leży to w interesie samych "humanistów", jeśli chcą być wiarygodni i mają ambicje być reprezentantami tego, co u homo sapiens najbardziej wzniosłe i szlachetne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz