Organizacja Open Doors (pomagająca i wspierająca prześladowanych chrześcijan) każdego roku publikuje i uaktualnia listę krajów najbardziej uciskających i prześladujących ludzi wierzących w Chrystusa (lista zawiera 50 miejsc).
W pierwszej piątce znalazły się:
1. Korea Południowa
2. Afganistan
3. Somalia
4. Liban
5. Pakistan
Na 19, 32 i 33 miejscu znalazły się kolejno: Laos (buddyjski), Nepal (hinduistyczny) i Bhutan (buddyjski).
W tym roku na listę (41 miejsce) wskoczyła Rosja. Zabrania się tam np. praktykowania religii w domach (mogą to robić wyłącznie zarejestrowani członkowie wspólnot i w oficjalnych miejscach kultu). Osoby przyłapane na nieoficjalnym i pozaświątynnym wyrażaniu swojej religijności są prześladowane i oskarżane o szpiegostwo.
W Chinach, w prowincji Fujian, wszyscy pracujący tam kapłani i zakonnice otrzymali właśnie do podpisania dokument, w którym zobowiązują się do niewpuszczania do kościołów dzieci i młodzieży, oraz do nieprowadzenia wobec nich katechezy. Jeśli tego nie zrobią, nie będą mogli dalej pełnić swoich funkcji. Dokument zakazuje też wszelkich kontaktów z katolikami z zagranicy, ewangelizacji oraz wypowiadania się na tematy religijne w internecie. Podobne restrykcje zostały wcześniej wprowadzone w innych prowincjach.
Chiny są na ww. liście na 27 miejscu.
Pełna lista znajduje się tutaj.
Wiara jest zaufaniem temu, co do czego mam powód wierzyć, że jest prawdziwe. (J.P. Moreland)
Wiara religijna i zabobon są czymś całkowicie różnym. Drugie wypływa z lęku
i jest rodzajem fałszywej nauki. Pierwsze jest ufnością. (L. Wittgenstein)
W sytuacji niepewności poznawczej, w jakiej znajduje się człowiek odnośnie istnienia Boga, bardziej racjonalnym jest
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie. (przekonanie własne)
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie. (przekonanie własne)
niedziela, 23 czerwca 2019
Pierwszy chrześcijański kraj na świecie
Stare drzwi ormiańskie |
Ewangelię przyniesiono tam już w drugiej połowie I wieku, a oficjalnie stała się religią państwową w 301 r. (obecnie przeważa pogląd, że nastąpiło to w 314-315 r., co nie zmienia pierwszeństwa Armenii w przyjęciu chrześcijaństwa). Cesarstwo Rzymskie uznało chrześcijaństwo religią państwową w roku 392 (odpowiednio Francja ok. roku 500, Hiszpania pod koniec VI wieku).
Klasztor Tatev w Armenii |
Klasztor Chor Wirap z górą Ararat w tle |
więcej tutaj i tutaj
Gruzja, sąsiadująca z Armenią, przyjęła chrześcijaństwo w 337 roku i była drugim po Armenii krajem, który uczynił je religią państwową.
Cminda Sameba (Kościół Świętej Trójcy) w Kazbegi, Gruzja |
sobota, 22 czerwca 2019
Budda oczami chrześcijan (bardzo krótki przekrój przez długie dzieje)
Pierwszą po stronie chrześcijańskiej wzmianką o Buddzie jest zapis u Klemensa Aleksandryjskiego (ok. 150-217). Odnotował on, że: „wśród Hindusów znajdują się tacy, którzy przestrzegają przykazań pewnego Buddy, który ze względu na swoją wielką świętość czczony jest przez swoich wyznawców jako bóg” (Stromata I, 15*). Imię „Budda” względnie „Butta” pojawia się w Stromata wielokrotnie. Przyjmuje się, że Klemens Aleksandryjski jest jedynym ojcem Kościoła, który mówi o Buddzie. (...)
W średniowieczu, w wieku VII i VIII, buddyzm obecny był w legendzie: „Historia budująca lub żywot Barlaama i Jozafata (link)”. Budda został potraktowany w niej jako święty chrześcijański. (...) Marco Polo, przebywający w Chinach w latach 1274-1295, przekazał wyjątkowo piękną relację o Buddzie: „Czynił on liczne umartwienia, jakby był chrześcijaninem, jeśli byłby on nim, byłby zapewne wielkim świętym z naszym Panem Jezusem Chrystusem, ze względu na swoją dobroć i swoje postępowanie”.
W okresie nowożytnym szczególną rolę w spotkaniu chrześcijaństwa z buddyzmem i w ogóle kulturą Dalekiego Wschodu odegrali dwaj misjonarze jezuiccy: św. Franciszek Ksawery (1506-1552) i Matteo Ricci. Pierwszy z nich, poprzez Indie, Cejlon, dzisiejszy Mozambik, Malezję i Indonezję, dotarł w r. 1549 do Japonii. Tutaj starał się poznać najpierw kulturę, język i religię tego kraju. Zwiedzał japońskie klasztory i przypatrywał się uważnie czczonym w nich bóstwom. Chcąc prowadzić konstruktywne dysputy z buddyjskimi bonzami sekty Shingon, Franciszek Ksawery przetłumaczył łacińskie słowo Deus na Dainichi. Tym terminem określano w sekcie jedną z manifestacji jedynego Buddy, nazywanego Dai-nici (Mahawajroczana). Jego ciałem był wszechświat, wszystkie zaś zjawiska objawieniami tego ciała. Później jednak, Ksawery słowo Deus zastąpił terminem Deusu, który jakoby bardziej odpowiadał językowi japońskiemu. Niestety, początkowo dobre relacje między jezuitami a buddyjskimi bonzami, uległy z czasem zdecydowanemu pogorsze¬niu. Zakazano głoszenia religii chrześcijańskiej, a za jej przyjęcie wprowadzono w Japonii karę śmierci (...).
______________
Całość jest cytatem z artykułu ks. prof. dr hab. Leonarda Fica Chrześcijaństwo i buddyzm: od spotkania do dialogu (pełny tekst w pdf tutaj).
* W języku polskim Stromata ukazały się jako Kobierce (pełny tytuł: Kobierce zapisków filozoficznych dotyczących prawdziwej wiedzy, wydanie 2-tomowe z 1994 r. - przypis mój).
Istniał jeden jedyny człowiek, który mógłby nasuwać myśl, że jest w pewnym sensie podobny do Jezusa: Budda. Człowiek ten stanowi wielką tajemnicę. Przebywa on w kręgu straszliwej, nieomal nadludzkiej wolności, zarazem mając w sobie dobroć, przemożną jak jakiś światowy żywioł. Może Budda będzie tym ostatnim, z kim chrześcijaństwo winno się skonfrontować. Nikt bowiem jeszcze nie powiedział, co oznacza on z chrześcijańskiego punktu widzenia. Być może Chrystus miał nie tylko poprzednika ze Starego Testamentu - Jana (Chrzciciela - przyp. autora bloga), ostatniego z proroków - ale również wcześniejszego, z samego serca antycznej kultury, Sokratesa, a także trzeciego, który wypowiedział ostatnie słowo wschodniego religijnego poznania i przezwyciężenia siebie: Buddę. Budda jest wolny, ale jego wolność nie jest wolnością Chrystusa. Może oznacza ona tylko ostateczne, straszliwe, ale zbawienne poznanie marności upadłego świata (...).
Jeden jedyny człowiek próbował na serio wniknąć w samo sedno istnienia: Budda. Chciał on czegoś więcej niż tylko stać się lepszym, albo wychodząc ze świata znaleźć pokój. Podjął dzieło niewyobrażalne: pozostając w ziemskiej egzystencji, zapragnął dźwignąć ją jako taką z posad. Tego, co rozumiał pod nazwą nirwany - ostatecznego przebudzenia, ustania iluzji istnienia - z perspektywy chrześcijańskiej nikt jeszcze chyba nie pojął i nie ocenił. Ten, kto by to chciał uczynić, musiałby stać się całkowicie wolny w miłości Chrystusa, zarazem jednak żywić głęboką cześć dla owej tajemniczej postaci z szóstego wieku przed narodzeniem Pana (...).
Romano Guardini, jeden z największych teologów XX wieku, w: Bóg. Nasz Pan Jezus Chrystus, Osoba i życie, Fronda 1999.
W średniowieczu, w wieku VII i VIII, buddyzm obecny był w legendzie: „Historia budująca lub żywot Barlaama i Jozafata (link)”. Budda został potraktowany w niej jako święty chrześcijański. (...) Marco Polo, przebywający w Chinach w latach 1274-1295, przekazał wyjątkowo piękną relację o Buddzie: „Czynił on liczne umartwienia, jakby był chrześcijaninem, jeśli byłby on nim, byłby zapewne wielkim świętym z naszym Panem Jezusem Chrystusem, ze względu na swoją dobroć i swoje postępowanie”.
W okresie nowożytnym szczególną rolę w spotkaniu chrześcijaństwa z buddyzmem i w ogóle kulturą Dalekiego Wschodu odegrali dwaj misjonarze jezuiccy: św. Franciszek Ksawery (1506-1552) i Matteo Ricci. Pierwszy z nich, poprzez Indie, Cejlon, dzisiejszy Mozambik, Malezję i Indonezję, dotarł w r. 1549 do Japonii. Tutaj starał się poznać najpierw kulturę, język i religię tego kraju. Zwiedzał japońskie klasztory i przypatrywał się uważnie czczonym w nich bóstwom. Chcąc prowadzić konstruktywne dysputy z buddyjskimi bonzami sekty Shingon, Franciszek Ksawery przetłumaczył łacińskie słowo Deus na Dainichi. Tym terminem określano w sekcie jedną z manifestacji jedynego Buddy, nazywanego Dai-nici (Mahawajroczana). Jego ciałem był wszechświat, wszystkie zaś zjawiska objawieniami tego ciała. Później jednak, Ksawery słowo Deus zastąpił terminem Deusu, który jakoby bardziej odpowiadał językowi japońskiemu. Niestety, początkowo dobre relacje między jezuitami a buddyjskimi bonzami, uległy z czasem zdecydowanemu pogorsze¬niu. Zakazano głoszenia religii chrześcijańskiej, a za jej przyjęcie wprowadzono w Japonii karę śmierci (...).
______________
Całość jest cytatem z artykułu ks. prof. dr hab. Leonarda Fica Chrześcijaństwo i buddyzm: od spotkania do dialogu (pełny tekst w pdf tutaj).
* W języku polskim Stromata ukazały się jako Kobierce (pełny tytuł: Kobierce zapisków filozoficznych dotyczących prawdziwej wiedzy, wydanie 2-tomowe z 1994 r. - przypis mój).
* * *
Istniał jeden jedyny człowiek, który mógłby nasuwać myśl, że jest w pewnym sensie podobny do Jezusa: Budda. Człowiek ten stanowi wielką tajemnicę. Przebywa on w kręgu straszliwej, nieomal nadludzkiej wolności, zarazem mając w sobie dobroć, przemożną jak jakiś światowy żywioł. Może Budda będzie tym ostatnim, z kim chrześcijaństwo winno się skonfrontować. Nikt bowiem jeszcze nie powiedział, co oznacza on z chrześcijańskiego punktu widzenia. Być może Chrystus miał nie tylko poprzednika ze Starego Testamentu - Jana (Chrzciciela - przyp. autora bloga), ostatniego z proroków - ale również wcześniejszego, z samego serca antycznej kultury, Sokratesa, a także trzeciego, który wypowiedział ostatnie słowo wschodniego religijnego poznania i przezwyciężenia siebie: Buddę. Budda jest wolny, ale jego wolność nie jest wolnością Chrystusa. Może oznacza ona tylko ostateczne, straszliwe, ale zbawienne poznanie marności upadłego świata (...).
Jeden jedyny człowiek próbował na serio wniknąć w samo sedno istnienia: Budda. Chciał on czegoś więcej niż tylko stać się lepszym, albo wychodząc ze świata znaleźć pokój. Podjął dzieło niewyobrażalne: pozostając w ziemskiej egzystencji, zapragnął dźwignąć ją jako taką z posad. Tego, co rozumiał pod nazwą nirwany - ostatecznego przebudzenia, ustania iluzji istnienia - z perspektywy chrześcijańskiej nikt jeszcze chyba nie pojął i nie ocenił. Ten, kto by to chciał uczynić, musiałby stać się całkowicie wolny w miłości Chrystusa, zarazem jednak żywić głęboką cześć dla owej tajemniczej postaci z szóstego wieku przed narodzeniem Pana (...).
Romano Guardini, jeden z największych teologów XX wieku, w: Bóg. Nasz Pan Jezus Chrystus, Osoba i życie, Fronda 1999.
Wejść drugi raz do tej samej rzeki, czyli o spowiedzi
Spowiedź jest, mówiąc bez ogródek, ponownym chrztem. A ściślej, jest odnowieniem, uaktualnieniem i przywróceniem ważności skutków chrztu dla duszy.
Jeśli doszło z naszej strony do zerwania stanu przyjaźni z Bogiem, poprzez wybór zła o poważnym ciężarze, i jeśli przestaliśmy być przez to w praktyce chrześcijanami (skutkiem grzechu ciężkiego jest oddzielenie od Boga, duchowa śmierć, która w praktyce oznacza utratę statusu dziecka Bożego, cofając do rangi Bożego stworzenia), potrzebujemy odnowienia ważności chrztu, a więc ponownego opowiedzenia się wolą po stronie Boga, otrzymania Jego przebaczenia i włączenia na powrót we wspólnotę Kościoła (grzech zrywa tę wspólnotę, czyniąc nas jego martwym członkiem; taka osoba nie może przynosić Kościołowi ani światu żadnych duchowych owoców, nie mogąc nawet w sposób ważny modlić się*).
Tym jest właśnie spowiedź - zanurzeniem na nowo w wody chrzcielne. Ma to charakter niejako publiczny, oficjalny, bo takim też był chrzest i podobnie jak w jego przypadku, wyraża się poprzez akt okazania skruchy wolę włączenia na powrót we wspólnotę wierzących, w społeczność, którą się zraniło niewiernością, zgorszeniem i niemożnością duchowej pracy na jej rzecz.
Chrztu można dokonać nawet wodą z kałuży, a grzechy gładzi już wzbudzenie głębokiego i szczerego żalu za nie w skrajnej sytuacji, w której brak kapłana lub stoimy na progu śmierci, nie będąc wcześniej ochrzczeni. Jednak w normalnej sytuacji spowiedź, czyli w praktyce aktualizacja (unieważnionego dla duszy poprzez odrzucenie jego warunków i duchową apostazję, jaką jest grzech) chrztu - a jego skutkiem jest przede wszystkim substancjalne zamieszkiwanie Ducha Świętego w duszy, czyniące "dziedzicem" Bożych obietnic i sprawiające duchową adopcję przez Boga** - powinien odbyć się na drodze formalnego powrotu do wspólnoty Kościoła i powiedzenia mu, jak również za jego pośrednictwem*** Bogu, "PRZEPRASZAM".
Nie potrzebujemy więc spowiedzi jeśli byliśmy dla kogoś niemili, przeklinaliśmy w sytuacjach nadmiernego ciężaru życia lub jeśli widok czyjegoś ciała sprawił, że krew odpłynęła nam z mózgu w mniej szlachetne rejony ciała, jeśli nie czujemy się z tym komfortowo (to wszystko można uporządkować i próbować zmienić duchową pracą nad sobą oraz modlitwą, wyrażającymi wolę przynależności do Boga, mimo owych słabości). Potrzebujemy spowiedzi jeśli nie jesteśmy już chrześcijanami, bo grzech odłączył nas od Boga i zerwał przynależność do Chrystusa, a także do Wspólnoty, którą założył, aby zgromadzić w niej "swoich", tych, którzy powiedzą Mu "TAK" i których Duch Św. kształtuje na Jego obraz.
Spowiedź nie jest więc terapią, ani nie ma służyć komfortowi psychicznemu, ale jest w sposób ścisły tym samym, czym jest chrzest dla osoby wcześniej nieochrzczonej, a żyjącej przy tym w sposób głęboko niezgodny z Bożymi prawami - jest przywróceniem relacji z Bogiem i daniem Mu szansy, aby nas zamieszkiwał i kształtował według swojego uznania. Oprócz chrztu, tylko spowiedź właśnie, która jest jego ponowieniem, odnowieniem jego skutków dla życia duchowego, czyni nas formalnie, a więc oficjalnie przed Bogiem, chrześcijanami (w praktyce czyni nas nim realizacja chrześcijańskich treści w naszym życiu, ale właśnie chrzest/spowiedź otwiera nam drogę do tej realizacji).
Jest więc spowiedź nie sposobem na poprawę naszego nastroju i podarowaniem sumieniu dobrego samopoczucia, ale nie przesadzając, jest sprawą (Bożego) życia (w nas) i śmierci (duchowej).
______________
Przypisy:
* Człowiek, który utracił przyjaźń z Bogiem, utracił tym samym prawa do Jego darów i życzliwości, nie może on niczego wypraszać dla innych, także dlatego, że przeciął duchową więź łączącą go z nimi, z resztą stworzenia (nadprzyrodzona agape, będąca darem Ducha Św. i sprawiająca mistyczną jedność ze wszystkim, której utrata jest istotą tzw. grzechu ciężkiego). Taka osoba może modlić się wyłącznie za siebie, ale nawet nie o dobra dla siebie lub Boże względy, a po prostu o nawrócenie, przebaczenie i wolność od przywiązania do grzechu, bo do darów innego rodzaju utracił prawo.
** Chrzest, poprzez "transfuzję" Bożej krwi w nasz układ duszonośny (udzielenie darów Ducha i wszczepienie w Bożą naturę, a raczej zaimplantowanie nam Bożego genu <stajemy się pneumatophores, nosicielami tego samego Ducha, który przenika głębokości Boże>, naprawiającego naszą okaleczoną naturę), jest aktem duchowej adopcji ze strony Boga i, jako spokrewnionych z Nim odtąd poprzez wspólnotę Ducha, uczynienie nas dziedzicami tego, co należy do Niego.
*** Za pośrednictwem Kościoła otrzymujemy chrzest i nabywamy przynależności do Chrystusa (a przez Niego do Boga-Ojca), za jego też pośrednictwem odnawiamy ten chrzest i odzyskujemy więź z Nim. Nie ma pozawspólnotowej, indywidualnej przynależności do Chrystusa, chyba że ma ona formę przejściową i jest efektem poszukiwania Go (jeszcze poza jakąkolwiek widzialną wspólnotą) oraz zerwania już więzów ze światem praw i mechanizmów stojących w opozycji do tego, co Boże. Chrystus jednak nie chce mieć sawantów i duchowych geniuszy, bo "jeden jest wasz Pan i Nauczyciel", ale chce mieć przyjaciół oraz braci i siostry, zjednoczonych ze sobą pochodzącą od Niego miłością.
Jeśli doszło z naszej strony do zerwania stanu przyjaźni z Bogiem, poprzez wybór zła o poważnym ciężarze, i jeśli przestaliśmy być przez to w praktyce chrześcijanami (skutkiem grzechu ciężkiego jest oddzielenie od Boga, duchowa śmierć, która w praktyce oznacza utratę statusu dziecka Bożego, cofając do rangi Bożego stworzenia), potrzebujemy odnowienia ważności chrztu, a więc ponownego opowiedzenia się wolą po stronie Boga, otrzymania Jego przebaczenia i włączenia na powrót we wspólnotę Kościoła (grzech zrywa tę wspólnotę, czyniąc nas jego martwym członkiem; taka osoba nie może przynosić Kościołowi ani światu żadnych duchowych owoców, nie mogąc nawet w sposób ważny modlić się*).
Tym jest właśnie spowiedź - zanurzeniem na nowo w wody chrzcielne. Ma to charakter niejako publiczny, oficjalny, bo takim też był chrzest i podobnie jak w jego przypadku, wyraża się poprzez akt okazania skruchy wolę włączenia na powrót we wspólnotę wierzących, w społeczność, którą się zraniło niewiernością, zgorszeniem i niemożnością duchowej pracy na jej rzecz.
Chrztu można dokonać nawet wodą z kałuży, a grzechy gładzi już wzbudzenie głębokiego i szczerego żalu za nie w skrajnej sytuacji, w której brak kapłana lub stoimy na progu śmierci, nie będąc wcześniej ochrzczeni. Jednak w normalnej sytuacji spowiedź, czyli w praktyce aktualizacja (unieważnionego dla duszy poprzez odrzucenie jego warunków i duchową apostazję, jaką jest grzech) chrztu - a jego skutkiem jest przede wszystkim substancjalne zamieszkiwanie Ducha Świętego w duszy, czyniące "dziedzicem" Bożych obietnic i sprawiające duchową adopcję przez Boga** - powinien odbyć się na drodze formalnego powrotu do wspólnoty Kościoła i powiedzenia mu, jak również za jego pośrednictwem*** Bogu, "PRZEPRASZAM".
Nie potrzebujemy więc spowiedzi jeśli byliśmy dla kogoś niemili, przeklinaliśmy w sytuacjach nadmiernego ciężaru życia lub jeśli widok czyjegoś ciała sprawił, że krew odpłynęła nam z mózgu w mniej szlachetne rejony ciała, jeśli nie czujemy się z tym komfortowo (to wszystko można uporządkować i próbować zmienić duchową pracą nad sobą oraz modlitwą, wyrażającymi wolę przynależności do Boga, mimo owych słabości). Potrzebujemy spowiedzi jeśli nie jesteśmy już chrześcijanami, bo grzech odłączył nas od Boga i zerwał przynależność do Chrystusa, a także do Wspólnoty, którą założył, aby zgromadzić w niej "swoich", tych, którzy powiedzą Mu "TAK" i których Duch Św. kształtuje na Jego obraz.
Spowiedź nie jest więc terapią, ani nie ma służyć komfortowi psychicznemu, ale jest w sposób ścisły tym samym, czym jest chrzest dla osoby wcześniej nieochrzczonej, a żyjącej przy tym w sposób głęboko niezgodny z Bożymi prawami - jest przywróceniem relacji z Bogiem i daniem Mu szansy, aby nas zamieszkiwał i kształtował według swojego uznania. Oprócz chrztu, tylko spowiedź właśnie, która jest jego ponowieniem, odnowieniem jego skutków dla życia duchowego, czyni nas formalnie, a więc oficjalnie przed Bogiem, chrześcijanami (w praktyce czyni nas nim realizacja chrześcijańskich treści w naszym życiu, ale właśnie chrzest/spowiedź otwiera nam drogę do tej realizacji).
Jest więc spowiedź nie sposobem na poprawę naszego nastroju i podarowaniem sumieniu dobrego samopoczucia, ale nie przesadzając, jest sprawą (Bożego) życia (w nas) i śmierci (duchowej).
______________
Przypisy:
* Człowiek, który utracił przyjaźń z Bogiem, utracił tym samym prawa do Jego darów i życzliwości, nie może on niczego wypraszać dla innych, także dlatego, że przeciął duchową więź łączącą go z nimi, z resztą stworzenia (nadprzyrodzona agape, będąca darem Ducha Św. i sprawiająca mistyczną jedność ze wszystkim, której utrata jest istotą tzw. grzechu ciężkiego). Taka osoba może modlić się wyłącznie za siebie, ale nawet nie o dobra dla siebie lub Boże względy, a po prostu o nawrócenie, przebaczenie i wolność od przywiązania do grzechu, bo do darów innego rodzaju utracił prawo.
** Chrzest, poprzez "transfuzję" Bożej krwi w nasz układ duszonośny (udzielenie darów Ducha i wszczepienie w Bożą naturę, a raczej zaimplantowanie nam Bożego genu <stajemy się pneumatophores, nosicielami tego samego Ducha, który przenika głębokości Boże>, naprawiającego naszą okaleczoną naturę), jest aktem duchowej adopcji ze strony Boga i, jako spokrewnionych z Nim odtąd poprzez wspólnotę Ducha, uczynienie nas dziedzicami tego, co należy do Niego.
*** Za pośrednictwem Kościoła otrzymujemy chrzest i nabywamy przynależności do Chrystusa (a przez Niego do Boga-Ojca), za jego też pośrednictwem odnawiamy ten chrzest i odzyskujemy więź z Nim. Nie ma pozawspólnotowej, indywidualnej przynależności do Chrystusa, chyba że ma ona formę przejściową i jest efektem poszukiwania Go (jeszcze poza jakąkolwiek widzialną wspólnotą) oraz zerwania już więzów ze światem praw i mechanizmów stojących w opozycji do tego, co Boże. Chrystus jednak nie chce mieć sawantów i duchowych geniuszy, bo "jeden jest wasz Pan i Nauczyciel", ale chce mieć przyjaciół oraz braci i siostry, zjednoczonych ze sobą pochodzącą od Niego miłością.
piątek, 21 czerwca 2019
Praktyki religijne wydłużają życie
Ludzie religijni nie tylko głupsi, mniej zaradni życiowo, ale także bardziej zalęknieni i zestresowani (co nie pozostaje przecież bez wpływu na zdrowie), jak chce wielu ateistów, niż ludzie obojętni religijnie i niewierzący? Nie bardzo. Po raz kolejny badania, inaczej niż plotki i tezy preparowane w oparciu o uprzedzenia, są źródłem danych wypadających na korzyść wierzących i ludzi religijnie zaangażowanych.
- Jak się okazuje, największym propagatorem zdrowego trybu życia jest prosty proboszcz parafii, który swoich parafian zachęca do relacji z Jezusem i udziału w nabożeństwach – twierdzi ks. Sławomir Abramowski, proboszcz parafii św. Jana Pawła II w Warszawie, który jest z wykształcenia także lekarzem.
Wyniki badań jednoznacznie wskazują, że w ciągu 16 lat trwania badania stwierdzono o 33 procent mniejsze ryzyko zgonu u kobiet uczestniczących w nabożeństwach, w porównaniu z tymi, które do kościoła nie chodziły. Kobiety religijne o wiele rzadziej umierały na choroby układu krążenia i nowotworowe. Badanie pokazało też większy optymizm kobiet uczestniczących w nabożeństwach i mniejszą podatność na depresję. (...)
To jedne z największych badań tego typu. Spośród 74 534 kobiet w przeciągu 16 lat odnotowano 13 537 zgonów, w tym 2721 zgonów z powodu sercowo-naczyniowych i 4479 zgonów z powodu raka. Po wielu zmiennych i uwzględnieniu głównych czynników ryzyka okazało się, że kobiety uczestniczące w nabożeństwach częściej niż raz w tygodniu wykazały o 33 proc. mniejszą śmiertelność.
Wyniki badań prowadzonych przez naukowców z Uniwersytetu Harvarda zostały opublikowane w jednym z najbardziej prestiżowych pism medycznych na świecie JAMA Internal Medicine. „Religia i duchowość mogą być niedocenianym przez medycynę czynnikiem w tym, aby lekarze mogli odpowiednio diagnozować swoich pacjentów” - piszą autorzy badania na stronie The Jama Network.
za: niedziela.pl (artykuł z 2016 r.)
Trwające aż 16 lat badania
Uniwersytetu Harvarda wskazują, że chodzenie do Kościoła i uczestniczenie w
uroczystościach religijnych wydłuża życie aż o 33 proc. Wyniki badań zostały
opublikowane przez jedno z najbardziej prestiżowych pism medycznych na świecie.
Naukowcy z Uniwersytetu Harvarda przeanalizowali dane na temat stylu życia 74 534 kobiet, które w latach 1992-2012 brały udział w Nurses' Health Studies (jeden z największych programów badawczych, jaki kiedykolwiek przeprowadzono, dotyczący badań nad czynnikami ryzyka chorób przewlekłych - przyp. autora bloga). Wszystkie badane kobiety były w roku 1992 wolne od chorób krążenia i nowotworów. Uczestniczki odpowiadały na pytania dotyczące diety i zdrowia, a także dotyczące uczestnictwa w obrzędach religijnych. Okazało się, że u kobiet, które brały udział w obrzędach religijnych, stwierdzono o 33 procent mniejsze ryzyko zgonu.
Naukowcy z Uniwersytetu Harvarda przeanalizowali dane na temat stylu życia 74 534 kobiet, które w latach 1992-2012 brały udział w Nurses' Health Studies (jeden z największych programów badawczych, jaki kiedykolwiek przeprowadzono, dotyczący badań nad czynnikami ryzyka chorób przewlekłych - przyp. autora bloga). Wszystkie badane kobiety były w roku 1992 wolne od chorób krążenia i nowotworów. Uczestniczki odpowiadały na pytania dotyczące diety i zdrowia, a także dotyczące uczestnictwa w obrzędach religijnych. Okazało się, że u kobiet, które brały udział w obrzędach religijnych, stwierdzono o 33 procent mniejsze ryzyko zgonu.
Wyniki badań jednoznacznie wskazują, że w ciągu 16 lat trwania badania stwierdzono o 33 procent mniejsze ryzyko zgonu u kobiet uczestniczących w nabożeństwach, w porównaniu z tymi, które do kościoła nie chodziły. Kobiety religijne o wiele rzadziej umierały na choroby układu krążenia i nowotworowe. Badanie pokazało też większy optymizm kobiet uczestniczących w nabożeństwach i mniejszą podatność na depresję. (...)
To jedne z największych badań tego typu. Spośród 74 534 kobiet w przeciągu 16 lat odnotowano 13 537 zgonów, w tym 2721 zgonów z powodu sercowo-naczyniowych i 4479 zgonów z powodu raka. Po wielu zmiennych i uwzględnieniu głównych czynników ryzyka okazało się, że kobiety uczestniczące w nabożeństwach częściej niż raz w tygodniu wykazały o 33 proc. mniejszą śmiertelność.
Wyniki badań prowadzonych przez naukowców z Uniwersytetu Harvarda zostały opublikowane w jednym z najbardziej prestiżowych pism medycznych na świecie JAMA Internal Medicine. „Religia i duchowość mogą być niedocenianym przez medycynę czynnikiem w tym, aby lekarze mogli odpowiednio diagnozować swoich pacjentów” - piszą autorzy badania na stronie The Jama Network.
za: niedziela.pl (artykuł z 2016 r.)
Wyimki o wierze i religii (1)
Postanowiłem umieścić kilka refleksji, w krótkiej, aforystycznej formie, na temat tego, co składa się na istotę i treść wiary religijnej, zwłaszcza chrześcijańskiej. Chciałbym ten sposób pisania kontynuować w przyszłości, traktuję więc ten post jako pierwszy w nowym cyklu.
Wiara jest uzasadnionym, a więc racjonalnym przekonaniem o istnieniu Boga oraz o prawdziwości wydarzeń historyczno-zbawczych z Nim związanych
* * *
Wiara jest uzasadnionym, a więc racjonalnym przekonaniem o istnieniu Boga oraz o prawdziwości wydarzeń historyczno-zbawczych z Nim związanych
czwartek, 20 czerwca 2019
Czym jest powołanie?
Wewnętrzne pragnienie pochodzące od Ducha Świętego
Tak kiedyś określił powołanie chyba o. Józef Augustyn, jezuita. Piszę "chyba", bo usłyszałem to mając kilkanaście lat, ale od tamtej pory wciąż pamiętam tę definicję, która wydaje mi się najbardziej jasna i precyzyjna z tych dostępnych w obiegu.
O czym ona mówi? O tym, że powołanie nie jest głosem Boga słyszanym "z zewnątrz", Jego żądaniem, które komunikuje nam stając nam na drodze i oczekując posłuszeństwa. Powołanie jest tego przeciwieństwem.
Idziesz właściwą drogą, jeśli idziesz za tym, co kochasz (a kochasz rzeczy czyste i serce masz otwarte dla Bożych spraw). Gdyby chciał On ciebie gdzie indziej, wzbudziłby w tobie pragnienie i miłość ku innym rzeczom i innej drodze.
Nie możesz być pewien, czego chce dla Ciebie Bóg i czy to, za czym idziesz jest inspirowane przez Ducha Św. Ale nie musisz tego wiedzieć, nigdy też nie będziesz wiedział na pewno. Co więc robić? Wybierać to, co się kocha, iść drogą, którą się pragnie iść. Bogu nie wymknie się nasz los, nie uciekniemy Mu też w ten sposób. A jeśli z Nim współ-żyjemy, współ-pracujemy, poprzez prowadzenie życia duchowego (czytanie Pisma Św., świadomy i czynny udział w liturgii i sakramentach, modlitwę, czytanie literatury duchowej itd.) to ma On szansę kształtować nas tak, jak tego pragnie. Jest mądry, nie stawia przed nami czegoś, ku czemu nie mamy skłonności, co nas nie pociąga i z czym obcowanie byłoby wyłącznie udręką. My o tym nie wiemy, ale jeśli współ-idziemy z Bogiem, jeśli oczyszczamy nie-boże mechanizmy w nas i grzeszne nawyki/skłonności, aż w końcu Jego drogi stają się naszymi i zaczyna nam to smakować, to nie musimy kierować się niczym innym, niż swoim pragnieniem, ponieważ oczyszczone i podległe temu, co należy do Niego, jest właśnie Jego głosem.
Powołanie jest więc podjęciem przez Boga naturalnie tkwiących w nas predyspozycji i dążeń, a następnie po ich oczyszczeniu i uszlachetnieniu ukierunkowaniem ich na to, w czym jest On obecny, co nosi Jego znamię i w czym można Go spotkać. Tam, gdzie, pragnąc Boga i mając czyste serce, odnajdujesz się, tam jest twoje miejsce.
Tak kiedyś określił powołanie chyba o. Józef Augustyn, jezuita. Piszę "chyba", bo usłyszałem to mając kilkanaście lat, ale od tamtej pory wciąż pamiętam tę definicję, która wydaje mi się najbardziej jasna i precyzyjna z tych dostępnych w obiegu.
O czym ona mówi? O tym, że powołanie nie jest głosem Boga słyszanym "z zewnątrz", Jego żądaniem, które komunikuje nam stając nam na drodze i oczekując posłuszeństwa. Powołanie jest tego przeciwieństwem.
Idziesz właściwą drogą, jeśli idziesz za tym, co kochasz (a kochasz rzeczy czyste i serce masz otwarte dla Bożych spraw). Gdyby chciał On ciebie gdzie indziej, wzbudziłby w tobie pragnienie i miłość ku innym rzeczom i innej drodze.
Nie możesz być pewien, czego chce dla Ciebie Bóg i czy to, za czym idziesz jest inspirowane przez Ducha Św. Ale nie musisz tego wiedzieć, nigdy też nie będziesz wiedział na pewno. Co więc robić? Wybierać to, co się kocha, iść drogą, którą się pragnie iść. Bogu nie wymknie się nasz los, nie uciekniemy Mu też w ten sposób. A jeśli z Nim współ-żyjemy, współ-pracujemy, poprzez prowadzenie życia duchowego (czytanie Pisma Św., świadomy i czynny udział w liturgii i sakramentach, modlitwę, czytanie literatury duchowej itd.) to ma On szansę kształtować nas tak, jak tego pragnie. Jest mądry, nie stawia przed nami czegoś, ku czemu nie mamy skłonności, co nas nie pociąga i z czym obcowanie byłoby wyłącznie udręką. My o tym nie wiemy, ale jeśli współ-idziemy z Bogiem, jeśli oczyszczamy nie-boże mechanizmy w nas i grzeszne nawyki/skłonności, aż w końcu Jego drogi stają się naszymi i zaczyna nam to smakować, to nie musimy kierować się niczym innym, niż swoim pragnieniem, ponieważ oczyszczone i podległe temu, co należy do Niego, jest właśnie Jego głosem.
Powołanie jest więc podjęciem przez Boga naturalnie tkwiących w nas predyspozycji i dążeń, a następnie po ich oczyszczeniu i uszlachetnieniu ukierunkowaniem ich na to, w czym jest On obecny, co nosi Jego znamię i w czym można Go spotkać. Tam, gdzie, pragnąc Boga i mając czyste serce, odnajdujesz się, tam jest twoje miejsce.
poniedziałek, 17 czerwca 2019
Suplement do wątku "Czy religia jest dla głąbów?"
W poście "Czy religia jest dla głąbów?" pisałem o tym, jak harmonijnie i bez naciągania poszukiwania naukowe oraz racjonalność mogą współistnieć z przekonaniem o tym, że to, co istnieje nie jest tożsame z tym, co istnieje wyłącznie na sposób zmysłowy i jest dostępne oku czy aparaturze naukowej. W tym ujęciu to, czego nie poznaje się/doświadcza zmysłami byłoby bytem urojonym, nie-realnym. Sama jednak kosmologia coraz częściej domaga się istnienia wielu, w tym również niezależnych od siebie, światów, a materializm coraz częściej postrzegany jest, w pierwszej kolejności właśnie przez fizyków, jako prostacki i z każdą dekadą dający się mniej uzasadnić. Wierzący mogą być więc spokojni o to, że za ich plecami może dokonywać się coś (w nauce), co religia wolałaby przemilczeć i skryć, bo byłoby to dla niej niewygodne i wyraźnie z nią nie-współ-grające, a co zdają się sugerować nierzadko osoby o tzw. światopoglądzie naukowym (który w rzeczywistości nie istnieje, jako że światopogląd z definicji obejmuje rzeczy, w stosunku do których nauka nie posiada kompetencji, aby się o nich wypowiadać lub oceniać ich wartość; dotyczy on po prostu także obszarów i sfer ludzkiego poznania i aktywności <np. wartości lub transcendencji>, którymi nauka, i to tym bardziej, im silniej chce nauką pozostać i przestrzegać naukowej metodologii, nie zajmuje się). O sprzeczności pojęcia "światopoglądu naukowego" pisał już prawie 100 lat temu wybitny filozof i logik L. Wittgenstein, a jego zabobonność w zwięzły i niepozbawiony humoru sposób wykazał inny logik, o. Józef M. Bocheński.
Wierzący jednak nie muszą sięgać aż do świata nauki, aby wykazać, że nie tylko ludzie ograniczeni i psychicznie słabo uposażeni zajmują się religią. Okazuje się, że i w świecie kultury lub popkultury są w dobrym towarzystwie. Nie chodzi tu o argument z autorytetu, znane nazwiska i wybitne osobowości świata sztuki nie są i nigdy nie będą w stanie być dla nikogo racją wiary, powodem, dla którego ktoś opowiada się po stronie Boga lub zaczyna wierzyć, że świat doświadczany zmysłami to nie wszystko, co istnieje. Mogą jednak jednoznacznie zaświadczać, że teza, iż religia i wiara są domeną zakompleksionych i mało rozgarniętych umysłów, jest po prostu fałszywa i ma źródło w złej woli lub w ignorancji, jednoznacznie zawinionej, ponieważ jej zasadność niezwykle łatwo zweryfikować, nawet jeśli wolę ma się umiarkowanie dobrą.
Dosłownie na kilku przykładach, nie więcej niż 14 (miało być dziesięciu, ale nie mogłem sobie odpuścić czterech czołowych sportowców w swoich dziedzinach), aby nie mnożyć bytów ponad miarę, chciałbym pokazać, że także na poziomie kultury popularnej ludzie wierzący są w naprawdę dobrym towarzystwie i nie muszą zawierzać tym, którzy starają się ich przekonać, że każda osoba z wysokim IQ lub z wybitnymi osiągnięciami w swojej dziedzinie jest lub zawsze staje się ateistą, czy choćby tylko jej drogi nieśmiało podążają w tym kierunku. To po prostu "ściema" ludzi złej woli wobec ludzi słabo zorientowanych, bo nie dostrzegających dotąd w świecie przyrody podobnej korelacji i nie interesujących się sprawą, a nagle zaskoczonych nowinami z ust wyznawców scjentyzmu (przekonanie, że nauka jest ostateczną wyrocznią, jako jedyna mając dostęp do ukrytej prawdy rzeczy, i z której ust należy spijać każde słowo, bo poza nim próżno szukać światła i pieczętującej ludzkie poznanie boskiej pieczęci).
Znów pominę postacie "kultury wysokiej", było i jest wśród nich tylu wierzących w Boga, że nie wymaga to osobnych potwierdzeń. Wystarczy wspomnieć o Bachu, van Goghu, Dostojewskim czy wspomnianym w poście, do którego ten jest uzupełnieniem, architekcie Antonio Gaudim, który zmarł w drodze na mszę świętą. Andy Warhol, "papież pop-artu", nie tylko całe życie regularnie praktykował swój katolicyzm, ale uczestniczył we mszy św. również w dni powszednie, angażując się także w sprzątanie kościoła czy pomoc w noclegowniach prowadzonych przez Kościół. Dla naszego Wojciecha Kilara Jasna Góra była po domu rodzinnym chyba najbliższym miejscem. Niech to wystarczy. Wspomnijmy o "religiantach" z kultury nie tak wysokiej, ale jednak tylko o półkę niżej od tej uznawanej za zamieszkiwanej przez boskie Muzy.
1. Anthony Hopkins, nawrócony w dorosłym wieku na chrześcijaństwo, wcześniej deklarujący się jako ateista, dla którego po przemianie ateizm stał się jak "wąska więzienna cela".
2. Denzel Washington, aktywny chrześcijanin, syn pastora, który sam rozważał zostanie kaznodzieją (wraz z Hopkinsem uznawani za jednych z najbardziej "intelektualnych", obdarzonych szczególną aktorską inteligencją przedstawicieli sztuki filmowej).
3. Nicole Kidman, jedna z czołowych aktorek światowego kina, zdeklarowana katoliczka, po studiach teologicznych.
4. Steve McQueen, legenda amerykańskiego kina, nawrócony w dorosłym wieku, do tego stopnia, że pod koniec życia nie rozstawał się z Pismem św. otrzymanym od największego kaznodziei USA, Billy'ego Grahama.
5. Alfred Hitchcock, jeden z największych reżyserów amerykańskich i nie tylko (ks. Henninger opisał w "Wall Street Journal" jak w każdą sobotę podczas odwiedzin odprawiał w mieszkaniu reżysera niedzielną mszę św.).
6. Andriej Tarkowski, uznawany za jednego z najwybitniejszych reżyserów w historii kina, podobnie jak nasz Jerzy Nowosielski całe życie roztrząsający metafizyczne problemy i postrzegający sztukę jako przestrzeń poszukiwania sacrum.
7. Lenny Kravitz, kompozytor, wokalista, aktor, czterokrotny laureat Grammy, nawrócony w dorosłym wieku aktywny chrześcijanin.
8. Nicko McBrain z zespołu Iron Maiden, uważany za jednego z najwybitniejszych perkusistów heavy metalowych wszech czasów, nawrócony w dorosłym wieku i pozostający w zespole, aby świadczyć wobec swoich kolegów, że Jezus jest najlepszą opcją na życie.
9. Bob Dylan, nie trzeba go przedstawiać, ale można przypomnieć o nagrodzie Nobla dla niego z dziedziny literatury za rok 2016 i o tym, że wiary nie odziedziczył, ale że była skutkiem (przynajmniej ta obecna w dorosłym życiu i świadomie przeżywana) doświadczenia obecności Boga w dorosłym wieku (o jego wierze można poczytać tu i tu).
10. Bob Marley, którego przedstawiać tym bardziej nie trzeba, a rangi tej postaci w świecie muzycznym podkreślać. Warto jednak wspomnieć, że na chrzcie w Ortodoksyjnym Kościele Etiopskim, który przyjął na rok przed śmiercią (nie zaczął wtedy wierzyć, tylko został przekonany przez matkę, że warto sprawy wiary uregulować; chrzest przyjęła także jego żona i dzieci), otrzymał imię Berhane Selassie, oznaczające "Światło Świętej Trójcy".
Dodatkowo:
11. Leo Messi, katolik, uznawany za najlepszego aktualnie piłkarza na świecie, a według niektórych komentatorów i dziennikarzy sportowych również w historii tej dyscypliny. W 2016 r. odwiedził papieża Franciszka. W przypadku wygrania rosyjskiego mundialu zapowiedział, że odbędzie pielgrzymkę dziękczynną do Sanktuarium Matki Boskiej Różańcowej w San Nicolas w swoim kraju.
12. Novak Djokovic, najlepszy obok Federera i Nadala tenisista świata, długo nr 1 w tenisie, i jeden z najbardziej utytułowanych w tej dziedzinie sportowców (75 tytułów, w tym 16 wielkoszlemowych <odpowiednik mistrzostw świata w piłce nożnej>).
„To najważniejszy tytuł w moim życiu, bo przed byciem sportowcem, jestem ortodoksyjnym chrześcijaninem” – podkreślił w kwietniu 2011 roku, gdy odbierał z rąk Ireneusza, patriarchy serbskiego kościoła prawosławnego, order św. Sawy I stopnia, najwyższą nagrodę nadawaną przez serbską cerkiew. Tenisista został w ten sposób uhonorowany za to, że wspiera finansowo renowację świątyń w swoim kraju. (link; od opublikowania artykułu przybyło 6 tytułów). Wsparł też m.in. odbudowę klasztorów w kosowskiej Gracanicy oraz w greckim Chilandar, jak też włączył się w zachowanie prawosławnej kaplicy w Nicei, która miała zostać sprzedana, wraz z budynkiem, w którym się znajduje, po śmierci poprzedniego właściciela.
Uzupełnienie: Chwilę po napisaniu tego posta (2019 r.) N. Djokovic wygrał najbardziej prestiżowy turniej tenisowy na świecie - Wimbledon. U kobiet wygrała go Simona Halep, również osoba wierząca i również do niedawna tenisistka nr 1 na świecie, która po każdym wygranym meczu wykonuje gest znaku krzyża, z równoczesnym uniesieniem twarzy w niebo, na znak podziękowania Stwórcy za odniesione zwycięstwo.
13. Robert Lewandowski, najlepszy polski piłkarz. Wziął udział w akcji "Nie wstydzę się Jezusa" i otwarcie przyznaje się do wiary, która odgrywa w jego życiu ważną rolę.
14. Kamil Stoch, najlepszy obecnie polski skoczek narciarski. Jak przyznaje w licznych wywiadach, wiara odgrywa podstawową rolę w jego tożsamości i motywuje go do uprawiania sportu.
Starałem się pomieścić w obiecanej 14-tce i ograniczając się do kręgów chrześcijańskich, pomijając takie osoby jak Steve Jobs, rozczarowany jako nastolatek chrześcijaństwem, ale zainteresowany buddyzmem i hinduizmem i nie-ateista.
Jak widać nie jest źle, całkiem dobre towarzystwo. Może więc warto powstrzymać się przed utożsamianiem wierzących i praktykujących w różnoraki sposób z ludźmi ograniczonymi, skurczonymi z lęku przed mającym sugerować absolutną samotność człowieka w kosmosie brutalnym bytem (stąd potrzeba boskiego Ojca wg. wielu ateistów, aby łatwiej było znieść brutalny fakt nic-nie-znaczenia w skali kosmicznej) i niezdolnych z powodu tego niedowładu emocjonalno-intelektualnego do osiągania sukcesów w swoich dziedzinach w takim stopniu, w jakim są w stanie osiągać je ludzie wyzwoleni z okowów religii (ile razy słyszy się, że im wyższe IQ, tym większe ciążenie ku wizji świata pozbawionej Boga?).
Już sama potrzeba wykazywania komuś, że w różnych wymiarach życia znajduje się on niżej na szczeblach drabiny ewolucyjnej i nieumiejętność/niechęć pokojowego/przyjaznego współżycia z nim, wskazują nie tylko na wady i braki osławionego humanizmu ateistycznego, ale ukazuje też, że najprawdopodobniej ma to związek z jakimś ukrytym kompleksem wobec szczęśliwych, obdarzonych podobnymi talentami ludzi, którzy jednak nie dostrzegają potrzeby rezygnacji z wiary w nadprzyrodzony wymiar egzystencji, których motywuje ona do działań i czynów, o jakie trudno tej wiary nie posiadając. Mogę uznać jako ktoś pozbawiony wiary w obiektywny sens życia i świata, w jego celowość i znaczenie jakiegokolwiek poszczególnego życia, że poświęcę resztę życia służbie innym, ale każda niedyspozycja psychiczna i kryzys spowodowany tym niekomfortowym ukonstytuowaniem świadomości ma prawo mnie z tej służby zwolnić, odesłać do stanu spoczynku lub rezygnacji z istnienia (samobójstwa) i nikt nie będzie mnie z tego powodu winił. Rozpacz nie musi, ale w bardzo uzasadniony sposób może być zwieńczeniem ateistycznej "dobrej nowiny" o świecie (o tym, że nie jest to jednak dobra nowina, czego nie dostrzega wielu tzw. naukowych ateistów, wie każdy rozsądny i niepozbawiony współczucia człowiek, współczucia rozumianego po buddyjsku lub chrześcijańsku, ale do którego wystarczy przecież zdrowo rozwinięty mózg i świadomość dramatu świata, zwłaszcza gdy ukaże się go w perspektywie pozbawionej transcendencji). Człowieka zaangażowanego religijnie, takiego, który przeżył tzw. ponowne narodzenie, byłoby trudno zwolnić z obowiązku/powinności parcia do przodu, niesienia światła światu i próby pokonywania każdej przeszkody/trudności w swoim życiu, ponieważ każda doczesna racja w Bożej perspektywie okazuje się zbyt mała, aby jej ulec i poddać się, nawet potężne cierpienie i poniżenie/odrzucenie ze strony świata/innych ludzi są niewystarczające, aby zrezygnować, "oddać bilet" Bogu, jak mówił Iwan Karamazow.
Być może to owo skryte w ludziach wierzących światło, często nieuświadamiane sobie przez nich samych, jako, że jest to ich naturalny stan, które ich niesie i każe wierzyć w przyszłość, nie tylko swoją, ale i świata, wbrew doświadczeniom własnym i prognozom różnorakich wizjonerów, i które każe im nie ustawać w trosce nie tylko o własny rozwój wewnętrzny, ale w poczuciu więzi z całym stworzeniem, na dużo głębszym poziomie niż wspólnota DNA, także o pozostałych członków gatunku, nie pozwalając nigdy zejść z tej drogi i być przyczyną rezygnacji u współbraci - być może to ten jasny i nieustępliwy w głoszeniu dobroci istnienia rys w ludziach oddanych Bożej sprawie drażni tak ludzi niewierzących i nie dostrzegających powodów, aby pielęgnować uśmiech na twarzy, którym dodatkowo wierzący w Boga ślubują zarażać innych. Być może to ta nieuzasadniona w oczach czynnych wrogów religii pogoda ducha, dostrzegana u wierzących, każe tym pierwszym dyskredytować na każdym kroku nosicieli tego pogodnego przesłania i za pomocą zobiektywizowanej, posługującej się statystkami oraz naukowym żargonem argumentacji (już to znamy skądś), wykazać, że opóźniają oni pochód naczelnych ku oświeceniu i pełnemu rozwojowi intelektualnemu ludzkości, w który wpisuje się odwaga przyjęcia kosmicznego sieroctwa i zgoda na jakiegokolwiek pocieszenie w perspektywie zbliżającej się nicości, uznawanej za nieubłagany fakt.
Ci, dla których nicość jest tylko straszakiem i hasłem napisanym caps lockiem, z pogrubioną dodatkowo czcionką, a nie ostatnim słowem, wkurzają. Mnie by wkurzali, gdybym nie był elementarnie zhumanizowany, a świat postrzegał jako niewybaczalny i zbyt pospiesznie uznany za dar grzech Boga wobec istot, które o ten "dar" nie prosiły. Może więc o to chodzi, o te twarze chrześcijan i teistów, na których wypisane jest "a jednak było dobre", czego nie potwierdza odczytywane jednowymiarowo doświadczenie, a spojrzenie ograniczone do doczesnej i wypłukanej z transcendencji perspektywy każe oceniać jako naiwne i nieuzasadnione. Jest powód do irytacji. Tyle, że przecież z drugiej strony słychać głosy o tym, jak utrata wiary wyzwala, jak wielki ciężar zdejmuje z pleców i otwiera nowe, rozjaśnione perspektywy na przeżycie reszty dni w sposób dojrzały, świadomy i można powiedzieć, że szczęśliwy, bo osadzony w prawdzie (dobra czy nie, ale prawdziwa to nowina o nieistnieniu Boga, godna więc tego, aby o niej świadczyć, nawet jeśli nie sprzyja przetrwaniu i gasi uśmiech, i nadająca osobom ją przyjmującym pewną dostojność z racji heroizmu aktu jej przyjęcia). Nie powinien więc wkurzać aż tak optymizm na twarzach teistów i ich dobry humor, skoro własną drogę postrzega się jako pełniejszą, dojrzalszą, wyzwoloną z poddaństwa boskiemu Tyranowi (Dawkins) i będącą okazją do samorealizacji, jaką uniemożliwia to poddaństwo, a co za tym idzie jako drogę bardziej błogosławioną, mimo kosztów związanych z odwagą jej przyjęcia.
Skąd więc ta sprzeczność i do tego stopnia wadliwy humanizm u ludzi zwalczających religię oraz starających się wykazać, że nie jest tak fajnie, jak chcą wierzący (przy jednoczesnym "jest super bez Boga") i określających jako "religiantów" ludzi posiadających nieco większą nadzieję, niż noszona przez nich samych? Skąd bierze się to poczucie wyższości i przekonanie o większym wkładzie w historię cywilizowania się homo sapiens, mimo podobnego wyposażenia przez naturę i równie zbliżonych, nabytych umiejętności (co starałem się wykazać w obu postach)? Odpowiedź zapewne byłaby ciekawa i sądzę, że zaskoczyłaby samych ateistów, odsłaniając dużo mniej szlachetne pobudki głoszenia takich tez i posiadania podobnych przekonań, ale mnie zajmuje bardziej troska (i większą frajdę sprawia) o wykazanie, że za tymi hasłami i zwykłą propagandą nie kryje się nic, co dałoby się obronić, tak z punktu widzenia merytorycznego, jak i z punktu widzenia zdrowego rozsądku oraz po prostu doświadczenia świata przez przeciętnego Kowalskiego, które nie potwierdza podobnych rewelacji na temat opóźniania przez ludzi wierzących w Boga ewolucyjnego procesu zmierzania przedstawicieli naszego gatunku ku coraz większej i pełniejszej świadomości.
Pycha jest tym, co automatycznie ściera piękno z każdej twarzy i czyni nieprzyjemny wszelki kontakt z posiadaczem nieuzasadnionych, a do tego krzywdzących innych przekonań, warto więc dbać tak o wymiar estetyczny współżycia z innymi, jak i o to, aby przestrzeń obcowania społecznego nie była etycznie dziurawa i pełna jawnej lub skrywanej nierówności/niesprawiedliwości. W końcu leży to w interesie samych "humanistów", jeśli chcą być wiarygodni i mają ambicje być reprezentantami tego, co u homo sapiens najbardziej wzniosłe i szlachetne.
Wierzący jednak nie muszą sięgać aż do świata nauki, aby wykazać, że nie tylko ludzie ograniczeni i psychicznie słabo uposażeni zajmują się religią. Okazuje się, że i w świecie kultury lub popkultury są w dobrym towarzystwie. Nie chodzi tu o argument z autorytetu, znane nazwiska i wybitne osobowości świata sztuki nie są i nigdy nie będą w stanie być dla nikogo racją wiary, powodem, dla którego ktoś opowiada się po stronie Boga lub zaczyna wierzyć, że świat doświadczany zmysłami to nie wszystko, co istnieje. Mogą jednak jednoznacznie zaświadczać, że teza, iż religia i wiara są domeną zakompleksionych i mało rozgarniętych umysłów, jest po prostu fałszywa i ma źródło w złej woli lub w ignorancji, jednoznacznie zawinionej, ponieważ jej zasadność niezwykle łatwo zweryfikować, nawet jeśli wolę ma się umiarkowanie dobrą.
Dosłownie na kilku przykładach, nie więcej niż 14 (miało być dziesięciu, ale nie mogłem sobie odpuścić czterech czołowych sportowców w swoich dziedzinach), aby nie mnożyć bytów ponad miarę, chciałbym pokazać, że także na poziomie kultury popularnej ludzie wierzący są w naprawdę dobrym towarzystwie i nie muszą zawierzać tym, którzy starają się ich przekonać, że każda osoba z wysokim IQ lub z wybitnymi osiągnięciami w swojej dziedzinie jest lub zawsze staje się ateistą, czy choćby tylko jej drogi nieśmiało podążają w tym kierunku. To po prostu "ściema" ludzi złej woli wobec ludzi słabo zorientowanych, bo nie dostrzegających dotąd w świecie przyrody podobnej korelacji i nie interesujących się sprawą, a nagle zaskoczonych nowinami z ust wyznawców scjentyzmu (przekonanie, że nauka jest ostateczną wyrocznią, jako jedyna mając dostęp do ukrytej prawdy rzeczy, i z której ust należy spijać każde słowo, bo poza nim próżno szukać światła i pieczętującej ludzkie poznanie boskiej pieczęci).
Znów pominę postacie "kultury wysokiej", było i jest wśród nich tylu wierzących w Boga, że nie wymaga to osobnych potwierdzeń. Wystarczy wspomnieć o Bachu, van Goghu, Dostojewskim czy wspomnianym w poście, do którego ten jest uzupełnieniem, architekcie Antonio Gaudim, który zmarł w drodze na mszę świętą. Andy Warhol, "papież pop-artu", nie tylko całe życie regularnie praktykował swój katolicyzm, ale uczestniczył we mszy św. również w dni powszednie, angażując się także w sprzątanie kościoła czy pomoc w noclegowniach prowadzonych przez Kościół. Dla naszego Wojciecha Kilara Jasna Góra była po domu rodzinnym chyba najbliższym miejscem. Niech to wystarczy. Wspomnijmy o "religiantach" z kultury nie tak wysokiej, ale jednak tylko o półkę niżej od tej uznawanej za zamieszkiwanej przez boskie Muzy.
1. Anthony Hopkins, nawrócony w dorosłym wieku na chrześcijaństwo, wcześniej deklarujący się jako ateista, dla którego po przemianie ateizm stał się jak "wąska więzienna cela".
2. Denzel Washington, aktywny chrześcijanin, syn pastora, który sam rozważał zostanie kaznodzieją (wraz z Hopkinsem uznawani za jednych z najbardziej "intelektualnych", obdarzonych szczególną aktorską inteligencją przedstawicieli sztuki filmowej).
3. Nicole Kidman, jedna z czołowych aktorek światowego kina, zdeklarowana katoliczka, po studiach teologicznych.
4. Steve McQueen, legenda amerykańskiego kina, nawrócony w dorosłym wieku, do tego stopnia, że pod koniec życia nie rozstawał się z Pismem św. otrzymanym od największego kaznodziei USA, Billy'ego Grahama.
5. Alfred Hitchcock, jeden z największych reżyserów amerykańskich i nie tylko (ks. Henninger opisał w "Wall Street Journal" jak w każdą sobotę podczas odwiedzin odprawiał w mieszkaniu reżysera niedzielną mszę św.).
6. Andriej Tarkowski, uznawany za jednego z najwybitniejszych reżyserów w historii kina, podobnie jak nasz Jerzy Nowosielski całe życie roztrząsający metafizyczne problemy i postrzegający sztukę jako przestrzeń poszukiwania sacrum.
7. Lenny Kravitz, kompozytor, wokalista, aktor, czterokrotny laureat Grammy, nawrócony w dorosłym wieku aktywny chrześcijanin.
8. Nicko McBrain z zespołu Iron Maiden, uważany za jednego z najwybitniejszych perkusistów heavy metalowych wszech czasów, nawrócony w dorosłym wieku i pozostający w zespole, aby świadczyć wobec swoich kolegów, że Jezus jest najlepszą opcją na życie.
9. Bob Dylan, nie trzeba go przedstawiać, ale można przypomnieć o nagrodzie Nobla dla niego z dziedziny literatury za rok 2016 i o tym, że wiary nie odziedziczył, ale że była skutkiem (przynajmniej ta obecna w dorosłym życiu i świadomie przeżywana) doświadczenia obecności Boga w dorosłym wieku (o jego wierze można poczytać tu i tu).
10. Bob Marley, którego przedstawiać tym bardziej nie trzeba, a rangi tej postaci w świecie muzycznym podkreślać. Warto jednak wspomnieć, że na chrzcie w Ortodoksyjnym Kościele Etiopskim, który przyjął na rok przed śmiercią (nie zaczął wtedy wierzyć, tylko został przekonany przez matkę, że warto sprawy wiary uregulować; chrzest przyjęła także jego żona i dzieci), otrzymał imię Berhane Selassie, oznaczające "Światło Świętej Trójcy".
Dodatkowo:
11. Leo Messi, katolik, uznawany za najlepszego aktualnie piłkarza na świecie, a według niektórych komentatorów i dziennikarzy sportowych również w historii tej dyscypliny. W 2016 r. odwiedził papieża Franciszka. W przypadku wygrania rosyjskiego mundialu zapowiedział, że odbędzie pielgrzymkę dziękczynną do Sanktuarium Matki Boskiej Różańcowej w San Nicolas w swoim kraju.
12. Novak Djokovic, najlepszy obok Federera i Nadala tenisista świata, długo nr 1 w tenisie, i jeden z najbardziej utytułowanych w tej dziedzinie sportowców (75 tytułów, w tym 16 wielkoszlemowych <odpowiednik mistrzostw świata w piłce nożnej>).
„To najważniejszy tytuł w moim życiu, bo przed byciem sportowcem, jestem ortodoksyjnym chrześcijaninem” – podkreślił w kwietniu 2011 roku, gdy odbierał z rąk Ireneusza, patriarchy serbskiego kościoła prawosławnego, order św. Sawy I stopnia, najwyższą nagrodę nadawaną przez serbską cerkiew. Tenisista został w ten sposób uhonorowany za to, że wspiera finansowo renowację świątyń w swoim kraju. (link; od opublikowania artykułu przybyło 6 tytułów). Wsparł też m.in. odbudowę klasztorów w kosowskiej Gracanicy oraz w greckim Chilandar, jak też włączył się w zachowanie prawosławnej kaplicy w Nicei, która miała zostać sprzedana, wraz z budynkiem, w którym się znajduje, po śmierci poprzedniego właściciela.
Uzupełnienie: Chwilę po napisaniu tego posta (2019 r.) N. Djokovic wygrał najbardziej prestiżowy turniej tenisowy na świecie - Wimbledon. U kobiet wygrała go Simona Halep, również osoba wierząca i również do niedawna tenisistka nr 1 na świecie, która po każdym wygranym meczu wykonuje gest znaku krzyża, z równoczesnym uniesieniem twarzy w niebo, na znak podziękowania Stwórcy za odniesione zwycięstwo.
N. Djokovic |
13. Robert Lewandowski, najlepszy polski piłkarz. Wziął udział w akcji "Nie wstydzę się Jezusa" i otwarcie przyznaje się do wiary, która odgrywa w jego życiu ważną rolę.
14. Kamil Stoch, najlepszy obecnie polski skoczek narciarski. Jak przyznaje w licznych wywiadach, wiara odgrywa podstawową rolę w jego tożsamości i motywuje go do uprawiania sportu.
Starałem się pomieścić w obiecanej 14-tce i ograniczając się do kręgów chrześcijańskich, pomijając takie osoby jak Steve Jobs, rozczarowany jako nastolatek chrześcijaństwem, ale zainteresowany buddyzmem i hinduizmem i nie-ateista.
Jak widać nie jest źle, całkiem dobre towarzystwo. Może więc warto powstrzymać się przed utożsamianiem wierzących i praktykujących w różnoraki sposób z ludźmi ograniczonymi, skurczonymi z lęku przed mającym sugerować absolutną samotność człowieka w kosmosie brutalnym bytem (stąd potrzeba boskiego Ojca wg. wielu ateistów, aby łatwiej było znieść brutalny fakt nic-nie-znaczenia w skali kosmicznej) i niezdolnych z powodu tego niedowładu emocjonalno-intelektualnego do osiągania sukcesów w swoich dziedzinach w takim stopniu, w jakim są w stanie osiągać je ludzie wyzwoleni z okowów religii (ile razy słyszy się, że im wyższe IQ, tym większe ciążenie ku wizji świata pozbawionej Boga?).
Już sama potrzeba wykazywania komuś, że w różnych wymiarach życia znajduje się on niżej na szczeblach drabiny ewolucyjnej i nieumiejętność/niechęć pokojowego/przyjaznego współżycia z nim, wskazują nie tylko na wady i braki osławionego humanizmu ateistycznego, ale ukazuje też, że najprawdopodobniej ma to związek z jakimś ukrytym kompleksem wobec szczęśliwych, obdarzonych podobnymi talentami ludzi, którzy jednak nie dostrzegają potrzeby rezygnacji z wiary w nadprzyrodzony wymiar egzystencji, których motywuje ona do działań i czynów, o jakie trudno tej wiary nie posiadając. Mogę uznać jako ktoś pozbawiony wiary w obiektywny sens życia i świata, w jego celowość i znaczenie jakiegokolwiek poszczególnego życia, że poświęcę resztę życia służbie innym, ale każda niedyspozycja psychiczna i kryzys spowodowany tym niekomfortowym ukonstytuowaniem świadomości ma prawo mnie z tej służby zwolnić, odesłać do stanu spoczynku lub rezygnacji z istnienia (samobójstwa) i nikt nie będzie mnie z tego powodu winił. Rozpacz nie musi, ale w bardzo uzasadniony sposób może być zwieńczeniem ateistycznej "dobrej nowiny" o świecie (o tym, że nie jest to jednak dobra nowina, czego nie dostrzega wielu tzw. naukowych ateistów, wie każdy rozsądny i niepozbawiony współczucia człowiek, współczucia rozumianego po buddyjsku lub chrześcijańsku, ale do którego wystarczy przecież zdrowo rozwinięty mózg i świadomość dramatu świata, zwłaszcza gdy ukaże się go w perspektywie pozbawionej transcendencji). Człowieka zaangażowanego religijnie, takiego, który przeżył tzw. ponowne narodzenie, byłoby trudno zwolnić z obowiązku/powinności parcia do przodu, niesienia światła światu i próby pokonywania każdej przeszkody/trudności w swoim życiu, ponieważ każda doczesna racja w Bożej perspektywie okazuje się zbyt mała, aby jej ulec i poddać się, nawet potężne cierpienie i poniżenie/odrzucenie ze strony świata/innych ludzi są niewystarczające, aby zrezygnować, "oddać bilet" Bogu, jak mówił Iwan Karamazow.
Być może to owo skryte w ludziach wierzących światło, często nieuświadamiane sobie przez nich samych, jako, że jest to ich naturalny stan, które ich niesie i każe wierzyć w przyszłość, nie tylko swoją, ale i świata, wbrew doświadczeniom własnym i prognozom różnorakich wizjonerów, i które każe im nie ustawać w trosce nie tylko o własny rozwój wewnętrzny, ale w poczuciu więzi z całym stworzeniem, na dużo głębszym poziomie niż wspólnota DNA, także o pozostałych członków gatunku, nie pozwalając nigdy zejść z tej drogi i być przyczyną rezygnacji u współbraci - być może to ten jasny i nieustępliwy w głoszeniu dobroci istnienia rys w ludziach oddanych Bożej sprawie drażni tak ludzi niewierzących i nie dostrzegających powodów, aby pielęgnować uśmiech na twarzy, którym dodatkowo wierzący w Boga ślubują zarażać innych. Być może to ta nieuzasadniona w oczach czynnych wrogów religii pogoda ducha, dostrzegana u wierzących, każe tym pierwszym dyskredytować na każdym kroku nosicieli tego pogodnego przesłania i za pomocą zobiektywizowanej, posługującej się statystkami oraz naukowym żargonem argumentacji (już to znamy skądś), wykazać, że opóźniają oni pochód naczelnych ku oświeceniu i pełnemu rozwojowi intelektualnemu ludzkości, w który wpisuje się odwaga przyjęcia kosmicznego sieroctwa i zgoda na jakiegokolwiek pocieszenie w perspektywie zbliżającej się nicości, uznawanej za nieubłagany fakt.
Ci, dla których nicość jest tylko straszakiem i hasłem napisanym caps lockiem, z pogrubioną dodatkowo czcionką, a nie ostatnim słowem, wkurzają. Mnie by wkurzali, gdybym nie był elementarnie zhumanizowany, a świat postrzegał jako niewybaczalny i zbyt pospiesznie uznany za dar grzech Boga wobec istot, które o ten "dar" nie prosiły. Może więc o to chodzi, o te twarze chrześcijan i teistów, na których wypisane jest "a jednak było dobre", czego nie potwierdza odczytywane jednowymiarowo doświadczenie, a spojrzenie ograniczone do doczesnej i wypłukanej z transcendencji perspektywy każe oceniać jako naiwne i nieuzasadnione. Jest powód do irytacji. Tyle, że przecież z drugiej strony słychać głosy o tym, jak utrata wiary wyzwala, jak wielki ciężar zdejmuje z pleców i otwiera nowe, rozjaśnione perspektywy na przeżycie reszty dni w sposób dojrzały, świadomy i można powiedzieć, że szczęśliwy, bo osadzony w prawdzie (dobra czy nie, ale prawdziwa to nowina o nieistnieniu Boga, godna więc tego, aby o niej świadczyć, nawet jeśli nie sprzyja przetrwaniu i gasi uśmiech, i nadająca osobom ją przyjmującym pewną dostojność z racji heroizmu aktu jej przyjęcia). Nie powinien więc wkurzać aż tak optymizm na twarzach teistów i ich dobry humor, skoro własną drogę postrzega się jako pełniejszą, dojrzalszą, wyzwoloną z poddaństwa boskiemu Tyranowi (Dawkins) i będącą okazją do samorealizacji, jaką uniemożliwia to poddaństwo, a co za tym idzie jako drogę bardziej błogosławioną, mimo kosztów związanych z odwagą jej przyjęcia.
Skąd więc ta sprzeczność i do tego stopnia wadliwy humanizm u ludzi zwalczających religię oraz starających się wykazać, że nie jest tak fajnie, jak chcą wierzący (przy jednoczesnym "jest super bez Boga") i określających jako "religiantów" ludzi posiadających nieco większą nadzieję, niż noszona przez nich samych? Skąd bierze się to poczucie wyższości i przekonanie o większym wkładzie w historię cywilizowania się homo sapiens, mimo podobnego wyposażenia przez naturę i równie zbliżonych, nabytych umiejętności (co starałem się wykazać w obu postach)? Odpowiedź zapewne byłaby ciekawa i sądzę, że zaskoczyłaby samych ateistów, odsłaniając dużo mniej szlachetne pobudki głoszenia takich tez i posiadania podobnych przekonań, ale mnie zajmuje bardziej troska (i większą frajdę sprawia) o wykazanie, że za tymi hasłami i zwykłą propagandą nie kryje się nic, co dałoby się obronić, tak z punktu widzenia merytorycznego, jak i z punktu widzenia zdrowego rozsądku oraz po prostu doświadczenia świata przez przeciętnego Kowalskiego, które nie potwierdza podobnych rewelacji na temat opóźniania przez ludzi wierzących w Boga ewolucyjnego procesu zmierzania przedstawicieli naszego gatunku ku coraz większej i pełniejszej świadomości.
Pycha jest tym, co automatycznie ściera piękno z każdej twarzy i czyni nieprzyjemny wszelki kontakt z posiadaczem nieuzasadnionych, a do tego krzywdzących innych przekonań, warto więc dbać tak o wymiar estetyczny współżycia z innymi, jak i o to, aby przestrzeń obcowania społecznego nie była etycznie dziurawa i pełna jawnej lub skrywanej nierówności/niesprawiedliwości. W końcu leży to w interesie samych "humanistów", jeśli chcą być wiarygodni i mają ambicje być reprezentantami tego, co u homo sapiens najbardziej wzniosłe i szlachetne.
sobota, 15 czerwca 2019
Rabbi Kaduri: Mesjasz już nadszedł
Wpis jest skrótem z artykułu ks. Roberta Skrzypczaka (dla tych, którzy nie będą chcieli tam zajrzeć), do którego link podaję na końcu.
Wyglądał na średniowiecznego czarnoksiężnika, długa biała broda, zakrzywiony nos, charakterystyczna bordowa czapeczka, zasuszony Nostradamus. Yitzhak Kaduri był jednym z największych rabinów Izraela, powszechnie szanowanym z powodu wieku i fenomenalnej pamięci. Przeżył prawdopodobnie 108 lat życia. Znał na pamięć całą Torę i Talmud. Najwybitniejszy współczesny znawca żydowskiej Kabały. Choć nie ma niczego takiego w dzisiejszej rzeczywistości judaizmu jak jednolitość, mnożą się szkoły i tradycje, rabini zwalczają się między sobą, niemniej przynajmniej w jednym większość z nich pozostała zgodna: rabbi Kaduri jest nie tylko najwybitniejszym nauczycielem Izraela; jest „cadykiem”, czyli „sprawiedliwym”, a to wyjątkowe wyróżnienie moralne wśród wyznawców jedynego Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba. Do cadyka zazwyczaj chodzi się po radę i błogosławieństwo, bo to człowiek obdarzony wyjątkowymi zdolnościami i darami od Boga. Wystarczy dodać, że na pogrzeb rabbiego Kaduri przybyło do Jerozolimy ponad 200 tysięcy uczestników.
(...) Na kilka miesięcy przed śmiercią ponad stuletni rabin wprawił w zdumienie swoje liczne grono uczniów i zwolenników utrzymując, ze widział Mesjasza. Pozostawił też list w zaklejonej kopercie z napisem „otworzyć w październiku 2007 roku”. List miał ukrywać imię tajemniczego Mesjasza, którego rabin – jak sam utrzymywał - nie tylko poznał, ale wręcz z nim rozmawiał. Kiedy po śmierci rabina, w wyznaczonym dniu, przy licznie zgromadzonych zainteresowanych, otwarto kopertę, znaleziono zaskakujące wyznanie wizjonera: imię Mesjasza brzmi Jehoszua (1) – to znaczy Jezus.
Przesłanie Kaduriego brzmiało dokładnie tak: „Yarim Ha’Am Veyokhiakh Shedvaro Vetorato Omdim”, co w tłumaczeniu znaczy: „On podźwignie lud i udowodni, że słowo oraz prawo mają wartość”, dodając następnie: „Podpisałem się pod tym w miesiącu miłosierdzia. Yitzhak Kaduri”. Chodzi tu o rodzaj akrostychu, który odczytany po inicjałach poszczególnych wyrazów daje nowy wyraz Yehoshua (Yeshua), co znaczy „zbawiciel” (2). Zdarzenie wprawiło w popłoch uczniów szkoły Nahalat Yitzhak Yeshiva, założonej przez Kaduriego. Przecieki o tym dostały się natychmiast na żydowską stronę internetową News First Class, jak również zostały wykorzystane w artykule w dzienniku Ma’ariv, który zresztą całą sprawę nazwał „fałszywką”. Wnet nawet oficjalna strona rabina www.kaduri.net umieściła stosowne dokumenty. „To nie jest pismo mojego ojca” – protestował rabbi Dawid Kaduri, osiemdziesięcioletni syn zmarłego cadyka, pokazując dziennikarzowi Israel Today rękopisy ojca, ale te napisane osiemdziesiąt lat temu. Niemniej, jak podkreślała gazeta, „to, co uderza w rękopisach, sporządzanych na użytek studentów, to kreślone przez Kaduriego znaczki w formie krzyżyka”. Coś takiego wydaje się tym bardziej zaskakujące, bowiem w tradycji żydowskiej nie ma zwyczaju rysowania krzyża. Do tego stopnia jest to przestrzegane, że nawet w arytmetyce znak dodawania (plus) bywa zastępowany rodzajem odwróconej do dołu litery „tau”, aby nikomu nie przyszło do głowy skojarzenie z chrześcijańskim krzyżem. Według rabbiego Dawida, są to „znaki aniołów”, choć nie potrafił wyjaśnić ich znaczenia. „Nie, nie, to jakieś bluźnierstwo – oponował syn zmarłego – jeszcze ludzie pomyślą, że ojciec miał na myśli Jego” (to znaczy Chrystusa) (3). Kiedy cała sprawa stała się głośna, ortodoksyjni Żydzi z rabinackiej szkoły Nahalat Yitzak Yeshiva wyjawili reporterom pisma Israel Today, że tajemnicza notatka rabina Kaduri "nigdy nie powinna była ujrzeć światła dziennego".
(...) Kaduri przynależał do ruchu Chabad Lubawicz. Na jednym ze zdjęć widać go rozmawiającego z rabinem Menachemem Schneersonem z Nowego Jorku, traktowanym przez swych uczniów za „żyjącego mesjasza z Brooklynu”. Powszechnie wiadomo, że podczas tego spotkania dziewięćdziesięcioletni Kaduri miał otrzymać od Schneersona zapewnienie, iż nie umrze zanim nie ujrzy nadejścia mesjasza. Inne źródła podają, że główny rabin sefardyjski Ben Ish Chai z Iraku, u którego młody, trzynastoletni Yitzhak pobierał pierwsze lekcje biblijne, pozostawił chłopcu błogosławieństwo obiecujące mu, że będzie żył po to, by zobaczyć ukazanie się mesjasza.
Fakty, które zaistniały po śmierci rabina Kaduriego powoli rozświetlały wydarzenia z jego ostatnich lat życia, dotąd ukrywane dyskretnym milczeniem. Otóż, jak przyznał jego syn Dawid: „mój ojciec spotkał Mesjasza w widzeniu i powiedział, że tamten nadejdzie niebawem”. Również i jego wnuk Yosef Kaduri wspominał, że dziadek w ostatnim roku życia nie mówił o niczym innym. Wręcz przynaglał: „To obwieszczenie musi być wysłuchane przez wszystkich żydów świata. Powinni oni niezwłocznie wrócić do ziemi Izraela z powodu strasznych nieszczęść zagrażających światu. W przyszłości Jedyny Święty, niech będzie błogosławione Jego Imię, sprowadzi na narody świata wielkie kataklizmy, by dopełnić przeznaczeń odnoszących się do ziemi izraelskiej. Polecam opublikować to obwieszczenie jako przestrogę, tak aby żydzi zamieszkujący narody świata byli świadomi nadchodzących zagrożeń i powrócili do ziemi Izraela w celu odbudowania Świątyni oraz ukazania się naszego sprawiedliwego Mesjasza”. Przy innej okazji twierdził, że Mesjasz pojawi się po śmierci premiera Szarona (który od początku 2006 r., po udarze mózgu, pozostawał w śpiączce klinicznej). Zresztą to samo przepowiadali równocześnie inni rabini, tacy jak Haim Cohen, Nir Ben Artzi czy jego żona Haim Kneireskzy. Wreszcie, na kilka miesięcy przed śmiercią, w święto Yom Kippur (Święto Przebaczenia), Kaduri publicznie oświadczył, że spotkał się z Mesjaszem.
(...) W czasie popołudniowej modlitwy mincha w dniu Yom Kippur sędziwy rabbi Kaduri zaskoczył wszystkich informacjami na temat Mesjasza. W trakcie liturgii, w pewnym momencie skłonił on głowę, zapadając się w głębokie doświadczenie mistyczne, trwające bez przerwy ok. 45 minut. Zakrył oczy, jak podczas recytacji Shema Israel, poruszając jedynie wargami. Niektórzy zaniepokoili się nawet stanem zdrowia rabina. Ten jednak w końcu podniósł głowę, dostrzegł zgromadzonych wokół siebie uczniów i dziennikarzy, uśmiechnął się i powiedział: „Za sprawą Najwyższego, dusza Mesjasza przylgnęła do jednej osoby w Izraelu”. Szmer rozległ się po sali, słowa rabina powtarzano tym, którzy nie dosłyszeli.
Tego samego wieczora, przy kolacji, ktoś zapytał Kaduriego, co myśli o kataklizmach na świecie. Mędrzec odpowiedział: „są one bezpośrednio związane z procesem zamierania, który zakończy się wraz z przyjściem Mesjasza”. Kaduri niejednokrotnie powracał do mówienia o „zamieraniu ostatecznym”, nawiązując przy tym do obliczeń pewnego osiemnastowiecznego kabalisty Gaona z Wilna, który przepowiadał eschatologiczną wojnę Goga i Magoga (5), wskazując na jej początek podczas żydowskiego święta Hoszana Rabba, wypadającego siódmego dnia obchodów innego wielkiego święta Sukkot (Namiotów), zaraz po zakończeniu siódmego roku szemita, to jest rolniczego roku szabasowego (6). „Podczas Hoszana Rabba – prorokował Gaon z Wilna – rozpocznie się prawdziwa wojna Goga i Magoga i potrwa siedem lat”. Co w tym wszystkim zdołał dostrzec przenikliwy wzrok rabbiego Kaduri? Prawdopodobnie to, że 7 października 2001 roku, na początku żydowskiego święta Hoszana Rabba Stany Zjednoczone wraz ze sprzymierzonymi wojskami brytyjskimi rozpoczęły lotniczą kampanię bombardowania baz Al-Qaidy i kryjówek Talibów w Afganistanie. Było to zaraz po zakończeniu roku szemita 5761. Według tych obliczeń po siedmiu latach od tego wydarzenia winien ukazać się mesjasz.
(...) Czy aż tak zaskakujące jest zwieńczenie całej profetycznej aktywności Kaduriego wskazaniem imienia Jehoszua? Czy prześledzenie niektórych tekstów rabina nie przywołuje na myśl Człowieka z Nowego Testamentu? Niech czytelnik osądzi to sam:
(...) Gdyby rabin Kaduri pozostawił po sobie zwyczajne zapowiedzi o nadejściu mesjasza, ktoś przeszedłby obok nich nie poświęcając im szczególnej uwagi, ktoś inny wzruszyłby ramionami mrucząc: „jeszcze jeden”. Jednakże padło imię Jehoszua (Jezus), i to wypowiedziane przez jednego z najwybitniejszych i bezdyskusyjnie szanowanych postaci żydowskiego świata religijnego. A to zmienia postać rzeczy. (...)
ks. dr hab. Robert Skrzypczak
____________________________
(całość, wraz ze zwięzłym życiorysem rabina, dostępna tutaj)
* * *
Wyglądał na średniowiecznego czarnoksiężnika, długa biała broda, zakrzywiony nos, charakterystyczna bordowa czapeczka, zasuszony Nostradamus. Yitzhak Kaduri był jednym z największych rabinów Izraela, powszechnie szanowanym z powodu wieku i fenomenalnej pamięci. Przeżył prawdopodobnie 108 lat życia. Znał na pamięć całą Torę i Talmud. Najwybitniejszy współczesny znawca żydowskiej Kabały. Choć nie ma niczego takiego w dzisiejszej rzeczywistości judaizmu jak jednolitość, mnożą się szkoły i tradycje, rabini zwalczają się między sobą, niemniej przynajmniej w jednym większość z nich pozostała zgodna: rabbi Kaduri jest nie tylko najwybitniejszym nauczycielem Izraela; jest „cadykiem”, czyli „sprawiedliwym”, a to wyjątkowe wyróżnienie moralne wśród wyznawców jedynego Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba. Do cadyka zazwyczaj chodzi się po radę i błogosławieństwo, bo to człowiek obdarzony wyjątkowymi zdolnościami i darami od Boga. Wystarczy dodać, że na pogrzeb rabbiego Kaduri przybyło do Jerozolimy ponad 200 tysięcy uczestników.
(...) Na kilka miesięcy przed śmiercią ponad stuletni rabin wprawił w zdumienie swoje liczne grono uczniów i zwolenników utrzymując, ze widział Mesjasza. Pozostawił też list w zaklejonej kopercie z napisem „otworzyć w październiku 2007 roku”. List miał ukrywać imię tajemniczego Mesjasza, którego rabin – jak sam utrzymywał - nie tylko poznał, ale wręcz z nim rozmawiał. Kiedy po śmierci rabina, w wyznaczonym dniu, przy licznie zgromadzonych zainteresowanych, otwarto kopertę, znaleziono zaskakujące wyznanie wizjonera: imię Mesjasza brzmi Jehoszua (1) – to znaczy Jezus.
Przesłanie Kaduriego brzmiało dokładnie tak: „Yarim Ha’Am Veyokhiakh Shedvaro Vetorato Omdim”, co w tłumaczeniu znaczy: „On podźwignie lud i udowodni, że słowo oraz prawo mają wartość”, dodając następnie: „Podpisałem się pod tym w miesiącu miłosierdzia. Yitzhak Kaduri”. Chodzi tu o rodzaj akrostychu, który odczytany po inicjałach poszczególnych wyrazów daje nowy wyraz Yehoshua (Yeshua), co znaczy „zbawiciel” (2). Zdarzenie wprawiło w popłoch uczniów szkoły Nahalat Yitzhak Yeshiva, założonej przez Kaduriego. Przecieki o tym dostały się natychmiast na żydowską stronę internetową News First Class, jak również zostały wykorzystane w artykule w dzienniku Ma’ariv, który zresztą całą sprawę nazwał „fałszywką”. Wnet nawet oficjalna strona rabina www.kaduri.net umieściła stosowne dokumenty. „To nie jest pismo mojego ojca” – protestował rabbi Dawid Kaduri, osiemdziesięcioletni syn zmarłego cadyka, pokazując dziennikarzowi Israel Today rękopisy ojca, ale te napisane osiemdziesiąt lat temu. Niemniej, jak podkreślała gazeta, „to, co uderza w rękopisach, sporządzanych na użytek studentów, to kreślone przez Kaduriego znaczki w formie krzyżyka”. Coś takiego wydaje się tym bardziej zaskakujące, bowiem w tradycji żydowskiej nie ma zwyczaju rysowania krzyża. Do tego stopnia jest to przestrzegane, że nawet w arytmetyce znak dodawania (plus) bywa zastępowany rodzajem odwróconej do dołu litery „tau”, aby nikomu nie przyszło do głowy skojarzenie z chrześcijańskim krzyżem. Według rabbiego Dawida, są to „znaki aniołów”, choć nie potrafił wyjaśnić ich znaczenia. „Nie, nie, to jakieś bluźnierstwo – oponował syn zmarłego – jeszcze ludzie pomyślą, że ojciec miał na myśli Jego” (to znaczy Chrystusa) (3). Kiedy cała sprawa stała się głośna, ortodoksyjni Żydzi z rabinackiej szkoły Nahalat Yitzak Yeshiva wyjawili reporterom pisma Israel Today, że tajemnicza notatka rabina Kaduri "nigdy nie powinna była ujrzeć światła dziennego".
(...) Kaduri przynależał do ruchu Chabad Lubawicz. Na jednym ze zdjęć widać go rozmawiającego z rabinem Menachemem Schneersonem z Nowego Jorku, traktowanym przez swych uczniów za „żyjącego mesjasza z Brooklynu”. Powszechnie wiadomo, że podczas tego spotkania dziewięćdziesięcioletni Kaduri miał otrzymać od Schneersona zapewnienie, iż nie umrze zanim nie ujrzy nadejścia mesjasza. Inne źródła podają, że główny rabin sefardyjski Ben Ish Chai z Iraku, u którego młody, trzynastoletni Yitzhak pobierał pierwsze lekcje biblijne, pozostawił chłopcu błogosławieństwo obiecujące mu, że będzie żył po to, by zobaczyć ukazanie się mesjasza.
Fakty, które zaistniały po śmierci rabina Kaduriego powoli rozświetlały wydarzenia z jego ostatnich lat życia, dotąd ukrywane dyskretnym milczeniem. Otóż, jak przyznał jego syn Dawid: „mój ojciec spotkał Mesjasza w widzeniu i powiedział, że tamten nadejdzie niebawem”. Również i jego wnuk Yosef Kaduri wspominał, że dziadek w ostatnim roku życia nie mówił o niczym innym. Wręcz przynaglał: „To obwieszczenie musi być wysłuchane przez wszystkich żydów świata. Powinni oni niezwłocznie wrócić do ziemi Izraela z powodu strasznych nieszczęść zagrażających światu. W przyszłości Jedyny Święty, niech będzie błogosławione Jego Imię, sprowadzi na narody świata wielkie kataklizmy, by dopełnić przeznaczeń odnoszących się do ziemi izraelskiej. Polecam opublikować to obwieszczenie jako przestrogę, tak aby żydzi zamieszkujący narody świata byli świadomi nadchodzących zagrożeń i powrócili do ziemi Izraela w celu odbudowania Świątyni oraz ukazania się naszego sprawiedliwego Mesjasza”. Przy innej okazji twierdził, że Mesjasz pojawi się po śmierci premiera Szarona (który od początku 2006 r., po udarze mózgu, pozostawał w śpiączce klinicznej). Zresztą to samo przepowiadali równocześnie inni rabini, tacy jak Haim Cohen, Nir Ben Artzi czy jego żona Haim Kneireskzy. Wreszcie, na kilka miesięcy przed śmiercią, w święto Yom Kippur (Święto Przebaczenia), Kaduri publicznie oświadczył, że spotkał się z Mesjaszem.
(...) W czasie popołudniowej modlitwy mincha w dniu Yom Kippur sędziwy rabbi Kaduri zaskoczył wszystkich informacjami na temat Mesjasza. W trakcie liturgii, w pewnym momencie skłonił on głowę, zapadając się w głębokie doświadczenie mistyczne, trwające bez przerwy ok. 45 minut. Zakrył oczy, jak podczas recytacji Shema Israel, poruszając jedynie wargami. Niektórzy zaniepokoili się nawet stanem zdrowia rabina. Ten jednak w końcu podniósł głowę, dostrzegł zgromadzonych wokół siebie uczniów i dziennikarzy, uśmiechnął się i powiedział: „Za sprawą Najwyższego, dusza Mesjasza przylgnęła do jednej osoby w Izraelu”. Szmer rozległ się po sali, słowa rabina powtarzano tym, którzy nie dosłyszeli.
Tego samego wieczora, przy kolacji, ktoś zapytał Kaduriego, co myśli o kataklizmach na świecie. Mędrzec odpowiedział: „są one bezpośrednio związane z procesem zamierania, który zakończy się wraz z przyjściem Mesjasza”. Kaduri niejednokrotnie powracał do mówienia o „zamieraniu ostatecznym”, nawiązując przy tym do obliczeń pewnego osiemnastowiecznego kabalisty Gaona z Wilna, który przepowiadał eschatologiczną wojnę Goga i Magoga (5), wskazując na jej początek podczas żydowskiego święta Hoszana Rabba, wypadającego siódmego dnia obchodów innego wielkiego święta Sukkot (Namiotów), zaraz po zakończeniu siódmego roku szemita, to jest rolniczego roku szabasowego (6). „Podczas Hoszana Rabba – prorokował Gaon z Wilna – rozpocznie się prawdziwa wojna Goga i Magoga i potrwa siedem lat”. Co w tym wszystkim zdołał dostrzec przenikliwy wzrok rabbiego Kaduri? Prawdopodobnie to, że 7 października 2001 roku, na początku żydowskiego święta Hoszana Rabba Stany Zjednoczone wraz ze sprzymierzonymi wojskami brytyjskimi rozpoczęły lotniczą kampanię bombardowania baz Al-Qaidy i kryjówek Talibów w Afganistanie. Było to zaraz po zakończeniu roku szemita 5761. Według tych obliczeń po siedmiu latach od tego wydarzenia winien ukazać się mesjasz.
(...) Czy aż tak zaskakujące jest zwieńczenie całej profetycznej aktywności Kaduriego wskazaniem imienia Jehoszua? Czy prześledzenie niektórych tekstów rabina nie przywołuje na myśl Człowieka z Nowego Testamentu? Niech czytelnik osądzi to sam:
„Wskazania i porządek Mesjasza z krwi
i kości – mówił Kaduri - trudno będzie zaakceptować wielu ludziom. Jako
przywódca, Mesjasz nie podejmie żadnej działalności (politycznej),
będzie raczej wśród ludzi, zaś dla nawiązania kontaktu posłuży się
środkami przekazu (!). Jego królestwo będzie bez skazy i bez żadnych
osobistych czy też politycznych oczekiwań. Pod Jego panowaniem rozkwitną
sprawiedliwość i prawda”.
„Czy wszyscy uwierzą od razu w
Mesjasza? Nie. Na początku jedni uwierzą, inni zaś nie. Łatwiej będzie
zaufać Mesjaszowi ludziom nie religijnym, aniżeli tym prawowiernym
(ortodoksyjnym – być może ze względu na bardziej dojmujące pragnienie
duchowości w tamtych, przyp. mój)".
„Ukazanie się Mesjasza nastąpi w
dwóch etapach. Najpierw swą mesjańską pozycję będzie ukazywał przy
pomocy czynów, niczego nie deklarując. Następnie objawi się niektórym
żydom, niekoniecznie tym mądrym i biegłym w Pismach; mogą nimi być
zwyczajni ludzie. I wreszcie objawi się całemu ludowi. Ludzie zdziwią
się i powiedzą: Jak to, to jest mesjasz? Wielu poznało Jego imię, lecz
nie uwierzyli, że On jest mesjaszem. Gdy przyjdzie Mesjasz, uwolni
Jerozolimę od innych religii, które chcą opanować miasto. Przegrają, bo
będą się wzajemnie zwalczać”.
(...) Gdyby rabin Kaduri pozostawił po sobie zwyczajne zapowiedzi o nadejściu mesjasza, ktoś przeszedłby obok nich nie poświęcając im szczególnej uwagi, ktoś inny wzruszyłby ramionami mrucząc: „jeszcze jeden”. Jednakże padło imię Jehoszua (Jezus), i to wypowiedziane przez jednego z najwybitniejszych i bezdyskusyjnie szanowanych postaci żydowskiego świata religijnego. A to zmienia postać rzeczy. (...)
ks. dr hab. Robert Skrzypczak
____________________________
Przypisy:
(1) Jehoszua, a właściwie J’ehoszua‛ czy też jego skrócona wersja Jeszua‛ z etymologicznego punktu widzenia oznacza „JHWH zbawia”. Jest również męską formą hebrajskiego słowa jeszu‛a, oznaczającego „zbawienie”. Imię Mesjasza znajduje wyjaśnienie w Jego posłannictwie. Chodzi tu o brzmienie imienia Jezusa po hebrajsku oraz po aramejsku; por. Mt 1, 1. 16. 21.
(1) Jehoszua, a właściwie J’ehoszua‛ czy też jego skrócona wersja Jeszua‛ z etymologicznego punktu widzenia oznacza „JHWH zbawia”. Jest również męską formą hebrajskiego słowa jeszu‛a, oznaczającego „zbawienie”. Imię Mesjasza znajduje wyjaśnienie w Jego posłannictwie. Chodzi tu o brzmienie imienia Jezusa po hebrajsku oraz po aramejsku; por. Mt 1, 1. 16. 21.
(2) Takie imię w Starym Testamencie nosił kapłan „Jehoshua, syn Jozadaka”, por. Za 6, 11 i Ezd 3, 2.
(3) W antychrześcijańskiej polemice żydowskiej zwykło
się nie nazywać Jezusa żadnym imieniem: pozostaje więc często nazywany
bezimiennie „on” lub „ten”. Nieraz też rozmyślnie i świadomie
zniekształca się Jego imię Jeszu (jud-szin-waw, bez ‛ain), przedrzeźniając tym samym dialekt galilejski, bądź też czyniąc aluzję do hebrajskiej obelgi Jimach sz‛mo w‛zichro – „niech jego imię będzie wymazane z pamięci”. Aluzja dotyczy zaszyfrowanego zaklęcia przeciwko chrześcijańskiej ewangelizacji.
(5) W tradycji rabinicznej postaci symbolizujące
nieprzyjaznych najeźdźców, siły wrogie ukazaniu się Królestwa Bożego.
Maja oni stoczyć decydującą bitwę na równinie Megiddo w Izraelu z
Mesjaszem. Wspomina o nich prorok Ezechiel 38, 2, jak również Apokalipsa
św. Jana 20, 8; por. Martin Buber, Gog i Magog. Kronika chasydzka, Warszawa 1999.
(6) Tora zabrania normalnej uprawy roli w Kraju Izraela co siedem lat. Taki "szabat" dla ziemi nazywa się rokiem "szemita".
(całość, wraz ze zwięzłym życiorysem rabina, dostępna tutaj)
poniedziałek, 10 czerwca 2019
Posłuszeństwo prawdzie (Bogu) czy sumieniu?
Działanie przeciw miłości oznacza działanie przeciw Bogu
św. Augustyn
Kochaj, a będziesz czynił tylko dobro
św. Augustyn
Czy wolno błądzić w imię prawdy sumienia? Dokonać wyboru nie-prawdy, tego, co obiektywnie (z punktu widzenia samego Boga) jest niesłuszne i niewłaściwe, w imię sumienia, które mówi nam, aby odrzucić oferowaną nam prawdę, bo nie mamy pełnego przekonania, że jest ona nią faktycznie (nawet jeśli się mylimy)?
Czy można, bez zaciągania moralnej winy, nie przyjąć prawdy, wydawałoby się, że pochodzącej od Boga, a więc normatywnej, z natury przeznaczonej jako obowiązująca dla wszystkich ludzi, w imię sumienia, które nakazuje nam przed jej przyjęciem się powstrzymać, bo nie przekonują nas ostatecznie racje za nią przemawiające, choć nie umiemy wykazać, że są błędne?
Innymi słowy, czy jeśli ktoś, bez dostrzeżonego przez nas błędu, formalnie "udowodni" nam, wykaże jakąś rację dotyczącą na przykład moralności, dokonując tego na podstawie Pisma Św., nauczania Kościoła lub powszechności postępowania cnotliwych i szlachetnych ludzi na przestrzeni całej historii, a nasze sumienie, mimo tego, że nie umiemy aktualnie wskazać błędu w rozumowaniu tej osoby, mimo wszystko podpowiada nam, aby nie godzić się na uznanie jego racji - i jest to silny głos sumienia, nie dający się stłumić - to czy opór z naszej strony i opowiedzenie się po stronie głosu sumienia jest słuszny i da się usprawiedliwić?
Dwa przykłady.
1. Chłopak-katolik, którego Kościół dopuszcza służbę wojskową, a nawet uznaje ją czasem za formę patriotycznego obowiązku lub po prostu zaszczytu służenia krajowi i okazję do ćwiczenia się w poświęceniu, w każdym razie nie uznający jej za moralnie naganną i złą. Mimo to, chłopak wciąż postrzega rezygnację ze służby wojskowej jako moralnie szlachetniejszą i podążając za osądem sumienia odmawia jej, nawet za cenę poniesienia przykrych konsekwencji.
2. Mężczyzna zakochany w kobiecie, z którą pragnie się ożenić i dzielić resztę życia. Warunkiem z jej strony jest to, aby przyjął chrzest w Kościele, do którego ona należy. Mimo iż wykazała mu ona, że Kościół ten jest historycznie najbliższy Ewangelii i posiada sukcesję Apostolską (wywodzi się w wymiarze nauczania i przekazywanej tradycji nieprzerwanie, w prostej linii od Apostołów) oraz, że posiada najpiękniejsze i najbardziej wzniosłe tradycje/praktyki duchowe/modlitewne, jak też spośród wszystkich innych wyznań chrześcijańskich najsilniej pomaga charytatywnie potrzebującym na całej ziemi, mimo tych wszystkich rzeczy, mężczyzna ów czuje opór sumienia, które nie jest przekonane, aby ulec owej argumentacji. Decyduje się, że mimo silnego uczucia i dogłębnego rozważenia sprawy, nie jest w stanie dokonać czynu, który w ocenie jego sumienia nie byłby całkiem słuszny i zgodny z jego przekonaniami.
Można jeszcze rozważyć sytuację wegetarianina, który pragnąć wstąpić do zakonu dowiaduje się, że będzie musiał jeść we wspólnocie zakonnej mięso (na etapie formacyjnym, czyli ok. 7 lat, praktycznie nie ma możliwości nie jeść mięsa w żadnym z zakonów, dopiero po święceniach kapłańskich ma się większą swobodę samodecydowania, ale dotyczy to bardziej księży diecezjalnych, nie zakonników, którzy wciąż zobowiązani są ślubem do posłuszeństwa bezpośrednim przełożonym). Niezależnie od tego, czy jego wegetarianizm jest młodzieńczą formą idealizmu, nie w pełni dojrzałym pragnieniem "zbawiania świata", w którym postrzega się jedzenie mięsa u wszystkich innych jako moralną słabość i niegodziwość, czy też jest on na przykład dojrzałą i wypracowaną przez lata formą protestu wobec konsumpcjonistycznego stylu życia i troską o ochronę środowiska (np. wyżywienie bydła w USA przeznaczonego do konsumpcji powoduje nieproporcjonalne straty w zasobach naturalnych), który postrzega się jako jedyną dostępną nam lub najbardziej zaangażowaną i najskuteczniejszą, choćby w lokalnym środowisku i wśród znajomych, formą zwrócenia uwagi na globalny problem - niezależnie od tych dwóch opcji (przyjmijmy, że chodzi o tę drugą, bardziej przemyślaną i dojrzałą) człowiek ten czuje moralny, nieprzezwyciężalny opór przed uległością wobec argumentacji, że jego religia pozwala jeść mięso i ostatecznie, z niemałym bólem, rezygnuje ze wstąpienia do zakonu.
Czy te wszystkie osoby mają rację dokonując takich, a nie innych wyborów i podążając za głosem sumienia? Czy powinny ulec przedstawianej im argumentacji, dokonać korekty swoich poglądów i, mimo braku wewnętrznego przekonania, ustąpić i wybrać tak, jak sugeruje im druga strona? Chodzi o sytuację, w której nie wierzymy w słuszność danego wyboru, w to, że jest on właściwy (mimo przedstawianych racji), a mimo to z różnych przyczyn, czasem wydawałoby się nawet, że moralnie słusznych lub wyższych, mielibyśmy do dokonać. Czy powinniśmy?
Odwołam się w tym miejscu do św. Tomasza z Akwinu, który ten problem rozstrzygnął jednoznacznie. Otóż mówi on, że gdyby ktoś przyjął chrzest wbrew przekonaniu, nie tylko postępuje niesłusznie i nierozważnie, ale po prostu grzeszy. Ostateczną racją/kryterium postępowania, dokonywania ocen moralnych (choć nigdy nie jedyną), zawsze pozostaje sumienie, na którym dokonuje się gwałtu postępując wbrew niemu. Sumienie może być zaniedbane i okaleczone w swoich funkcjach rozeznających, np. poprzez brak dyscypliny i pracy nad sobą lub poprzez długotrwałe złe prowadzenie się, ale gdy stajemy w obliczu trudnych i wymagających od nas jednoznacznego określenia się sytuacji, a w szczególności, gdy na co dzień dbamy o swój wewnętrzny rozwój i jakość postępowania moralnego, pozostaje ono ostateczną zasadą odwoławczą, jako pewna synteza nabytej wiedzy, doświadczeń osobistych i moralnych intuicji. To właśnie w zbliżonym kontekście padło augustynowe "Kochaj i czyń, co chcesz". Dalsza część tego komentarza św. Augustyna do 1 Listu św. Jana brzmi:
Gdy milczysz, milcz z miłością; gdy mówisz, mów z miłości; gdy karcisz, karć z miłości; gdy przebaczasz, przebaczaj z miłości. Niechaj tkwi w sercu korzeń miłości; wyrośnie z niego tylko dobro.W tym samym dziele, nieco później, Augustyn pisze bardziej dosadnie: Kochaj, a będziesz czynił tylko dobro.
Ks. M. Łusiak tak komentuje te słowa: Kiedy Miłość stanie się sposobem naszego istnienia, nie będzie już w ogóle potrzebne pytanie o to, co mi wolno, a co nie. (deon.pl)
Tak więc, jeśli wiemy, że mamy prawe sumienie (Hiob o tym wiedział) lub przynajmniej robimy, co możemy, aby jego głos nie był w nas zniekształcony, i jeżeli dbamy o jakość/rzetelność swoich ocen moralnych przy dokonywaniu trudnych wyborów, to nawet gdybyśmy otrzymali objawienie, którego treść byłaby niezgodna z naszymi intuicjami moralnymi i przekonaniami, powinniśmy je odrzucić. "Opuścić Boga dla Boga" - takiego wyznania nie powstydziłby się jeden z największych mistyków chrześcijańskich, Mistrz Eckhart, a Simone Weil pisała, że Chrystus lubi, gdy w imię prawdy odchodzimy od Niego, bo już wkrótce okaże się, że nie uszliśmy daleko. Jeśli bowiem ktoś szczerze szuka prawdy i w jej imię gotów jest unikać wszelkich kompromisów oraz dokonywać wyborów, wobec których nie ma pełnego przekonania, to bez względu na pozorność nieprawomyślności swojej drogi, nie wychodzi on poza krąg towarzyszącej mu i skrycie prowadzącej go Bożej opatrzności. Nie każdy potrafi to zrozumieć, ale można być poza widzialną wspólnotą Kościoła należąc do Boga i będąc z "Jego rodu". "Bóg ma wielu ludzi, których nie ma Kościół; Kościół ma wielu ludzi, których nie ma Bóg", mawiał św. Augustyn. Kościół nie zawsze musi być punktem wyjścia, może być czymś, co zostanie na właściwym etapie poszukiwań odkryte, może być zwieńczeniem duchowej drogi, nierzadko wcześniej będąc zakwestionowanym przez to samo poszukujące i spragnione prawdy serce (dotyczy to również autora tych słów).
Miłość, jeśli nie jest subiektywną emocją, ale wolą dobra dla innych i własnej duszy, czyli jeśli jest ewangeliczną agape i wiemy, że tak jest, że nie kieruje nami namiętność skierowana na przygodną korzyść, taka miłość okazuje się być czymś większym od prawdy. Ta ostatnia jest po to, aby miłość porządkować i zradzać na solidnym fundamencie (Nie chodzi o prawdę. Prawda jest po to, aby móc kochać w prawdzie - S. Weil). Prawda jest zawsze prawdą o czymś, o tym, że nią jest decyduje coś innego niż ona sama, a mianowicie miłość, która ją osądza i ustanawia. Człowiek, który wypełnia przykazania, a dodatkowo waży 40kg z powodu nadmiaru ascezy i świątobliwości, ale nie posiada współ-czucia i serdeczności/życzliwości, czyli po prostu miłości, wobec innych, nie żyje w prawdzie, ale ustanawia się poza nią. Tym, co osądza prawdę jego życia (co decyduje, czy prawda wypełnia jego życie, czy jest ono jej pozbawione), jest miłość. Jeśli to ona ukształtowała nasze sumienie i jest naczelną zasadą/motywatorem naszego działania/postępowania, wszelka prawda może pomóc zachować jej żywotność i siłę (i na tym polega istotność i istota życia w prawdzie), ale tym, co jest celem i ostatecznym kryterium rzeczy, jest właśnie agape, jako odbicie boskiej Miłości, która jest ponad dobrem i złem (i ponad wszelką prawdą), ponieważ sama wyznacza dla siebie drogi, ustanawia prawdy i "robi, co chce", a chcąc zawsze dobrze nie może się mylić i nie podlega żadnemu kryterium/osądowi poza sobą samą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)