"W roku 1894 rosyjski korespondent wojenny Mikołaj Notowicz opublikował w języku francuskim książkę podróżniczą, która wkrótce stała się "gorącym tematem". Jej tytuł brzmiał "Nieznany żywot Jezusa Chrystusa" i nawiązywał do sensacyjnego odkrycia dokonanego rzekomo przez Notowicza. Podczas swych podróży po Indiach i Kaszmirze w roku 1887 (niewykluczone, iż w roli szpiega) Notowicz usłyszał historie opowiadane przez tybetańskich lamów. Traktowały one o proroku Issie, podobno bardzo wśród Tybetańczyków poważanym. Notowicz pomyślał, iż owym prorokiem mógł w rzeczy samej nie kto inny jak Jezus. (Jak dotąd historia owa nosi znamiona prawdopodobieństwa, jako że Issa jest tybetańską formą imienia Jezus).
Notowicz dotarł do Leh - stolicy kraju Ladakh, niedaleko granicy tybetańsko-indyjskiej - i udał się do pobliskiego klasztoru Hemis, do dziś pozostającego centrum buddyzmu tybetańskiego. Powiedziano mu, że klasztor posiada zwoje z zapisem Żywotu świętego Issy. Notowicz nie ośmielił się wówczas poprosić o pokazanie mu owych zwojów, zapowiedział jedynie mnichom, że jeszcze tam powróci. Szczęśliwym jednak - lub nieszczęśliwym - trafem kilka dni później spadł z konia i złamał nogę. Zaniesiono go więc z powrotem do klasztoru i oddano pod opiekę mnichom.
Podczas rekonwalescencji, doglądany jedynie przez młodzieńca nieustannie obracającego modlitewny młynek, Notowicz uznał, iż oto nadeszła okazja, by zobaczyć ową nadzwyczajną księgę o Issie i postarać się o jej przekład. Nakłonił przełożonego klasztoru do przeczytania mu owej księgi, której dwa ogromne tomy napisano w języku tybetańskim. Ponieważ języka tego nie rozumiał, niezbędna okazała się pomoc tłumacza. Przez wiele bezsennych nocy Notowicz porządkował i poprawiał to, co usłyszał. W taki właśnie sposób - według jego relacji - tekst został ustnie przetłumaczony, później zaś opracowany(1).
Właśnie wówczas Notowicz upewnił się ostatecznie, że święty Issa to nikt inny jak Jezus, usłyszane opowieści zaś to zapomniane na Zachodzie starożytne legendy o Nim. Wywnioskował, że Jezus zawędrował do Indii i Tybetu jako młody człowiek, zanim rozpoczął swą działalność w Palestynie. Spotkał dżajnów, braminów i buddystów; przed powrotem na Zachód nauczył się języka pali i zgłębiał święte pisma buddyzmu. W drodze powrotnej Jezus miał nauczać w Persji zoroastrian (wyznawców Zaratustry), a dopiero potem zaczął działać w Palestynie. Tutaj opowieść szybko przeskakuje do męki Chrystusa w dobrze znanej nam formie i mówi - podobnie jak Ewangelie kanoniczne - iż na trzeci dzień, jak się okazało, grób był pusty.
Zgodnie z relacją Notowicza przełożony klasztoru oświadczył, że rękopisy stanowiły przekład na tybetański z zachowanych w Lhasie tekstów pisanych językiem pali. W rzeczywistości jednak w Tybecie nigdy nie używano pali - świętego języka doktryny buddyzmu zwanej therawadą, tłumaczeń zaś na tybetański dokonywano zazwyczaj z sanskrytu lub chińskiego.
Na Zachodzie opowieść Notowicza wywołała sensację. W ciągu jednego roku opublikowano osiem wydań po francusku, ukazały się też trzy wydania amerykańskie i jedno angielskie. Książkę przetłumaczono również na kilka innych języków.
Jaki jest styl i treść księgi, zostało to zasygnalizowane we fragmencie cytowanym na początku niniejszego rozdziału (nie podaję tu tego fragmentu, aby skrócić notkę na blogu). Pewne "dziwactwa" dają się zauważyć już w oryginalnym wydaniu francuskim. Zwłaszcza wzmianka o "bogu Dżajnie" ujawnia poważne niedouczenie w zakresie religii hinduskich. Dżajnowie nie wyznają wiary w żadnego boga, lecz czczą dżinów ("zwycięzców") - oświeconych przywódców duchowych. Litera "a" w słowie dżajna wynika z reguły fonetycznej, która czcicieli Śiwy każe nazywać śaiwami, a wyznawców Wisznu - wajsznawami.
Notowicz niedługo cieszył się sławą, wkrótce nadszedł czas krytyki. Rozpoczął ją profesor Max Muller z Oxfordu - najznamienitszy indolog na Zachodzie, wydawca obszernego zbioru tekstów wschodnich zatytułowanego Księgi Wschodu.
Muller przypuścił atak w artykule zamieszczonym w periodyku "The Nineteenth Century". Rozpoczał od stwierdzenia, że często Tybet bywa odbierany jako miejsce, w którym dokonują się tajemnicze zdarzenia. Pisząc tak, prawdopodobnie miał na myśli m.in. Helenę Bławatską i jej mahatmów, jako że właśnie w tym czasie prasa donosiła o jej duchowej korespondencji z ukrytymi mistrzami z Himalajów. Muller wskazał także, iż Hemis nie jest takim znowu nieznanym miejscem, jak to opisał Notowicz, ale sławnym klasztorem, często odwiedzanym przez ludzi Zachodu. Zaś co do samej wspomnianej księgi, Muller orzekł, iż tak stary dokument (według Notowicza - z I wieku) z pewnością zostałby włączony do wielkiego kanonu, znanego jako Kandżur i Tandżur, obejmującego całą literaturę tybetańską. Kandżur w szczególności dotyczy literatury buddyjskiej, zatem jeśli książka by istniała, zostałaby umieszczona raczej w Tandżur, a informatorzy Notowicza byliby w stanie wskazać, gdzie można ją odnaleźć.
Muller odrzucił także historię pochodzenia księgi, według której żydowscy kupcy z Palestyny po śmierci Jezusa mieli zanieść wieści o Nim do Indii. Hindusi rozpoznali w ich opowiadaniu młodego Issę, który niegdyś studiował tam pisma buddyjskie. Taka wersja zdarzeń jednak wymagałaby spełnienia dwóch dosyć nieprawdopodobnych warunków. Po pierwsze, Żydzi owi musieliby w ogromie ludności Indii odnaleźć właściwe osoby; po drugie, osoby owe musiałyby domyślić się, że chodzi o człowieka niegdyś im znanego. Muller nie chciał oskarżać Notowicza o fałszerstwo, zakładał raczej, iż padł on ofiarą oszustwa ze strony mnichów z Hemis.
W swoim artykule prof. Muller stwierdził ponadto, że o osobę i działalność Notowicza rozpytywano wśród misjonarzy i brytyjskich oficerów, ci jednak nie spotkali żadnego rosyjskiego podróżnika. Dokładniejsze informacje nadeszły w liście od pewnej Angielki, która zajęła się tą sprawą. Zostały one opublikowane jako dodatek do artykułu. Kobieta ta udała się do Hemis, gdzie zbadała sprawę i odkryła, iż w klasztorze od dawna nie widziano żadnego Rosjanina. W ciągu ostatnich lat nie przyniesiono tam nikogo ze złamaną nogą, nie istniał również żaden ślad "Żywotu świętego Issy".
Ostateczny wyrok w sprawie Notowicza wydano dwa lata później, w drugim artykule na łamach "The Nineteenth Century" - tym razem pióra profesora J. Archibalda Douglasa z Agry(2). Podczas swoich trzymiesięcznych wakacji prześledził on trasę podróży Notowicza przez dolinę Sindh, gdzie nie odnalazł ani śladu panter i tygrysów, tak malowniczo opisywanych przez Notowicza. Douglas udał się także do Leh i do Hemis. Zasadniczą część jego artykułu stanowi wywiad z przełożonym klasztoru przeprowadzony w obecności emerytowanego naczelnika poczty w Leh, który rozmowę tę tłumaczył.
Z pomocą tłumacza Douglas przeczytał książkę Notowicza owemu mnichowi, który z rosnącym zdumieniem słuchał tego, co rzekomo powiedział Notowiczowi siedem czy osiem lat wcześniej. W wywiadzie oświadczył on, iż jest przełożonym klasztoru od piętnastu lat i że w tym czasie nie widziano tam żadnego Europejczyka ze złamaną nogą. Stwierdził także, iż lamą jest od lat czterdziestu dwóch i literaturę buddyjską zna dobrze, ale nigdy nie słyszał o żadnej księdze lub rękopisie, w którym padałoby imię Issa. Wyraził również głębokie przekonanie, iż księga taka nie istnieje. Wedle relacji Notowicza przełożony klasztory wygłaszał komentarze dotyczące wierzeń starożytnych Egipcjan, Asyryjczyków i Izraelitów; lama jednak stanowczo oświadczył, że nie wie nic ani o owych ludach, ani o ich religiach. Na koniec wyraził zdumienie, iż nie ma w Europie odpowiednich środków, aby ukarać osobę wygłaszającą takie kłamstwa. Wywiad został spisany i poświadczony przez przełożonego klasztoru, Douglasa oraz tłumacza, a następnie opieczętowany oficjalną pieczęcią klasztoru. Nieco później Max Muller przeprosił lamów z Hemis za swoje wcześniejsze insynuacje, jakoby dopuścili się oni oszustwa. Ponad wszelką wątpliwość bowiem wyszło na jaw, kto jest prawdziwym oszustem.
Zanim jednak ów decydujący cios został zadany (w roku 1896), Notowicz zaczął wycofywać się ze swych twierdzeń. We wstępie do wydania z 1895 roku przyznał, iż nie istnieje żaden rękopis traktujący o Issie, utrzymywał natomiast, iż całą historię zaczerpnął z rozmaitych ksiąg klasztoru w Hemis. Niewiele mu to oświadczenie pomogło, ponieważ już wówczas było wiadomo, że w rzeczonym klasztorze Notowicz nigdy nie gościł. Porzucił więc rolę religijnego odkrywcy i powrócił do pracy korespondenta wojennego. Resztę życia spędził w zapomnieniu.
W przeciwieństwie do wielu fałszerzy Ewangelii Notowicz nie miał żadnego powodu ideologicznego, aby napisać własną wersję żywotu Jezusa. Głównym jego celem było wzbudzenie sensacji za pomocą bardziej inteligentnej wersji dzieł Mahana (autora fałszywego apokryfu Raport Piłata, opublikowanego w roku 1879). Notowiczowi jednak udało się utrafić z wydaniem swej książki w czas rozkwitu romantycznego zainteresowania Indiami. W 1877 roku królowa Wiktoria została koronowaną cesarzową Indii, Max Muller wraz ze swymi współpracownikami przekładał na angielski religijną spuściznę Indii, Helena Bławatska kontaktowała się ze swymi mahatmami, a koncepcja buddyjskich korzeni chrześcijaństwa wypływała na szerokie wody(3). Notowicz opublikował więc swoją książkę we właściwym momencie, dzięki czemu cieszył się krótkotrwałą sławą odkrywcy.
Wobec tych wszystkich faktów można zastanawiać się, czy Notowicz w ogóle był na Wschodzie. Według Douglasa z pewnością tak; był nawet w Leh i leczono go - choć nie z powodu złamanej nogi, lecz bólu zęba - w misji prowadzonej przez Morawian; zabawnym trafem zajmował się nim misjonarz nazwiskiem Karol Marks.
Cała ta historia była jednak zbyt ciekawa, by pozwolić jej odejść w zapomnienie. Po pewnym czasie zaczęła powracać - często nawet bez odniesienia do samego Notowicza, nie wspominano też o zdemaskowaniu fałszerstwa. W roku 1926 książkę ponownie wydano w Nowym Jorku. Raz jeszcze odnotowała ten fakt prasa na całym świecie, jako że o wydarzeniach z przełomu wieków dawno zapomniano. Zanim to się jednak stało, Notowicz zapewne dostarczył innym inspiracji do pisania podobnych dzieł. Gdyby nie natchnienie płynące z jego pracy, nie powstałaby ani "Ewangelia Świętych Dwunastu" Ouseleya, ani "Ewangelia Wodnika" Dowlinga.
Ujawnienie oszustwa dokonanego przez Notowicza nie zniechęciło innych do podążenia ku Hemis, by tam szukać cennego rękopisu. Profesor Nicholas Roerich, malarz i archeolog-amator, podróżując w latach dwudziestych XX wieku po Ladakh, był przekonany, że odkrył ślady "Żywotu świętego Issy". Niestety, na podawanych przez niego przykładach zaczerpniętych z przekazów ludowych nie można polegać, jako że pierwsza część jego pracy została wyjęta dosłownie z rozdziałów 5-13 "Żywotu świętego Issy" Notowicza (są to tylko wyrywki, jednak kolejność wersów nie uległa zmianie). Dalej następuje "inna wersja" (s. 93-94) zaczerpnięta z rozdziału 16. "Ewangelii Wodnika" Dowlinga.
Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że to entuzjaści z Europy rozpowszechnili te opowieści w Ladakh, tak że zdążyły one zakorzenić się w ludowych wierzeniach. Dosłowne jednak cytaty umieszczone w pracy Roericha sugerują raczej, iż użył ich jedynie dlatego, że mu się spodobały. Miał on naturę romantyczną i - jak się wydaje - nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do istotnych faktów. (...)"
fragment książki "Osobliwe opowieści o Jezusie. Analiza nowych apokryfów" Pera Beskowa, wyd. WAM 2005 r.
Per Beskow (ur. 1926 - zm. 2016 r.), teolog szwedzki, profesor nauk patrystycznych.
_______________________________________________________
Przypisy:
(1) Interesujące w opowieści Notowicza o jego "odkryciu" jest to, że najpierw określa rękopisy mianem "zwojów", a później opisuje je jako "dwie grube, szyte księgi". Tymczasem książki tybetańskie to ani zwoje, ani znane nam księgi, lecz podłużne stronice przypominające liście palmowe, złożone luźno pomiędzy drewnianymi płytami, całość zaś owija się tkaniną.
(2) Nigdy nie wyjaśniono kto mógł być tłumaczem Notowicza, o ile w ogóle istniał jakiś tłumacz. Mieszkańcy klasztoru umiejący tłumaczyć z angielskiego lub urdu na tybetański byli tak nieliczni, iż nietrudno było przepytać wszystkich i jak się okazało, nikt z nich nie tłumaczył dla Notowicza. Sam lama wyznał, iż nie mówi ani po angielsku, ani w języku urdu.
(3) Nie jest jasne, co mogło stanowić bezpośrednie źródło inspiracji dla Notowicza. (...) Zainspirował on również powstanie "Ewangelii Świętych Dwunastu".
Wiara jest zaufaniem temu, co do czego mam powód wierzyć, że jest prawdziwe. (J.P. Moreland)
Wiara religijna i zabobon są czymś całkowicie różnym. Drugie wypływa z lęku
i jest rodzajem fałszywej nauki. Pierwsze jest ufnością. (L. Wittgenstein)
W sytuacji niepewności poznawczej, w jakiej znajduje się człowiek odnośnie istnienia Boga, bardziej racjonalnym jest
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie. (przekonanie własne)
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie. (przekonanie własne)
środa, 22 listopada 2017
sobota, 11 listopada 2017
Zarzut z niewidzialności Boga (względnie Jego ukrytości)
Boga nikt nigdy nie widział;Jednorodzony Bóg, który jest na łonie Ojca,ten [nam] opowiedział.
J 1, 18 (tłum. St. Mędala)
Wśród argumentów przeciw istnieniu Boga pojawia się czasem ten związany z Jego niewidzialnością, a co za tym idzie - jak chcą jego zwolennicy - związany z niedostępnością Boga i całkowitą niepewnością człowieka odnośnie Jego istnienia. Argument ten ma kilka wersji i przybiera różne formy. Pomińmy tutaj dość infantylne i niezrozumiałe u dorosłej osoby żądanie, aby Bóg był widzialny i dostępny zmysłom, co rzekomo ułatwiłoby wiarę wszystkim tym, którzy czują do Niego sympatię oraz tym, którzy uczucia sympatii wobec Boga nie znają. Czasem zarzut ten przybiera nieco poważniejszą formę i brzmi mniej więcej tak: "Bóg, który się ukrywa i jest niedostępny naocznie dla swoich stworzeń, i który nie pozwala nawet czasem (lub choćby jednorazowo) dać się poznać człowiekowi w sposób pozbawiony wątpliwości, tak, aby mógł on już zawsze w Niego wierzyć, a ściśle wiedzieć o Nim, uwalniając się od wiecznego błądzenia i kryzysów wewnętrznych - taki Bóg nie może kochać człowieka prawdziwie. Nie może, ponieważ nie dba o niego i nie chce zrobić dla niego tego, co zapewne zrobiłby każdy, dla kogo człowiek miałby odrobinę większe znaczenie, niż żadne. Bogu nie zależy więc aż tak na człowieku, innymi słowy nie kocha On tak człowieka, jak mówi o tym Biblia i jak uczy judeochrześcijańskie orędzie, dlatego jest w stanie On pozostawić człowieka na pastwę aż takiej niepewności i szukania po omacku (zakłada się przy tym, błędnie, że niewidzialność Boga, a więc Jego duchowość, uniemożliwia jakiekolwiek pewne poznanie Jego osoby i bytu)". Sugeruje się ponadto, że Bóg wymaga od człowieka ślepej wiary, nie zostawiając żadnych wyraźnych lub zobowiązujących śladów, po których można do Niego dojść. Wierzysz po prostu lub nie. Ci, którzy ślepo ryzykują, są błogosławieni "albowiem nie widzieli, a uwierzyli" i będą za ten ślepy i arefleksyjny skok wiary odpowiednio nagrodzeni. Według tego stanowiska im mniej masz powodów do wiary w Boga, tym większą twoja wiara ma zasługę oraz wartość.
W tym poście nie zajmę się tym ostatnim przekonaniem, które jest skutkiem elementarnego braku orientacji w kwestii tego, o co chodzi w wierze religijnej oraz ściślej, w wierze chrześcijańskiej.
Ślepa, nie posiadająca żadnych uzasadnień, ani przesłanek wiara, która decyduje się na krok "uwierzenia", aby zagwarantować sobie w razie czego życie wieczne i aby móc być uznanym przez Boga za "swojego" pod koniec życia (w przypadku, gdyby okazało się, że istnieje) - taka wiara jest zupełnie obca biblijnemu i religijnemu pojęciu wiary. Jest wręcz moralnie naganna. Posiada cechy przewlekłego, rozciągniętego w czasie egoistycznie umotywowanego aktu (a więc grzechu), który bez nawiązania relacji z Bogiem oraz dystansując się do treści Objawienia otrzymanego od Niego (w tym przykazań i nakazów moralnych), próbuje uzyskać dla siebie pewne dobra.
Wiara, która nie jest rozumna (a więc taka, która nie jest aktem w pełni osobowym, wolnym, odpowiednio godnie umotywowanym), jest według teologii chrześcijańskiej aktem niegodnym człowieka. Jest również aktem uwłaczającym Bogu, jako godnemu wiary rozumnej, świadomej i wolnej (skoro Bóg nie jest bytem irracjonalnym, sprzecznym i dowolnym, o jakichkolwiek cechach, które można sobie zażyczyć, to sprowadzanie wiary do aktu dowolnego, nieuzasadnionego i nisko umotywowanego, np. lękiem przed śmiercią lub nadzieją nagrody, odbiera Jego przymiotom, a także dziełom uczynionym dla człowieka, których wartości ten ostatni nie rozważa przy wyborze wiary, należną godność).
Teza mówiąca o tym, że Bóg oczekuje ślepej, najlepiej nierefleksyjnej wiary, której człowiek nie potrafiłby uzasadnić przed pierwszym lepszym przechodniem pytającym go na ulicy o powód wiary, jest całkowicie niebiblijna i jest czymś z punktu widzenia religii chrześcijańskiej nie do obrony. Nikt czegoś podobnego nigdy nie nauczał, nie tylko w Kościele katolickim, ale w większości chrześcijańskich Kościołów (fideizm znany teologii nie polegał na aż tak radykalnej rezygnacji z rozumu i jakiejkolwiek wewnętrznej logiki wiary). Biblia oraz chrześcijańskie nauczanie mówią o wierze, której nie da się oddzielić od tego, kim Bóg jest i od Jego przymiotów, których chociaż podstawowe zrozumienie jest konieczne, aby wiara była aktem wolnym i świadomym. Przymioty te gwarantują też, że zawierzając Mu, chrześcijanin postępuje racjonalnie i że nie zostanie w swoich poszukiwaniach oszukany. Przyjmując założenie, że Bóg jest wierny, nieobojętny wobec człowieka (czyli, że współpracuje z człowiekiem w jego poszukiwaniu Boga lub choćby odpowie na to poszukiwanie) i że nie mógłby go zwieść, przyjmując to założenie intuicyjnie lub poprzez analizę, można już nie dokonywać za każdym razem podobnego procesu refleksji i analizy, ale powierzyć Mu siebie i zaufać, nie popełniając przy tym błędu. Wiara ta, a raczej zawierzenie (które nie może być tym samym nieświadome ani pozbawione refleksji), zakłada, że jest się przez Niego prowadzonym: poprzez Jego słowo zachowane w świętych pismach, przez otrzymane przykazania, wskazówki moralne i duchowe z tych pism pochodzące lub z oficjalnych dokumentów danego Kościoła, jak również przez rady ewangeliczne (czyli znajdujące się w Ewangeliach wezwania do doskonałości i propozycje takich dróg, nie mające jednak charakteru zobowiązującego) oraz np. duchowe natchnienia czy światło wewnętrzne, które są naturalnymi owocami obecności Ducha Świętego w duszy, jeśli wierzący prowadzi aktywne i zaangażowane życie religijne.
Mając pewność odnośnie kompetencji wybitnego nauczyciela muzyki oraz odnośnie jego moralności, na której nie ciążą żadne cienie, mogę zaufać mu nawet wtedy, gdy wymaga on ode mnie rzeczy trudnych i niezrozumiałych na tym etapie rozwoju muzycznego dla mnie. Nie tylko mogę to zrobić, ale ten krok należy uznać za najbardziej racjonalny i zasadny. Jego poznanie, znajomość przedmiotu, jego doświadczenie i szerokość spojrzenia, daleko przekraczają moje możliwości czy umiejętności. On po prostu ma prawo wiedzieć lepiej i mieć słuszność. Nie uznając tego, nie godząc się na prowadzenie "w ciemności" (pamiętając, że mamy o nim poznanie dotyczące jego uczciwości, kompetencji i nieskazitelnej moralności), postępujemy mniej racjonalnie, mniej zasadnie i ostatecznie mniej owocnie, niż gdybyśmy zaufali mu i dali się prowadzić.
Podobnie jest z Bogiem. Wiedząc kim jest (Bóg nie może być jakikolwiek, jeśli istnieje, musi posiadać pewne przymioty, które wykluczają inne, więc przyjmując Jego istnienie, a tym bardziej istnienie Boga chrześcijan, można osiągnąć wstępne poznanie o dość wysokim stopniu prawdopodobieństwa, odnośnie tego kim Bóg jest a kim być nie może; można po prostu w sposób pewny rozpoznać, czy jest On kimś, komu można zaufać i kto nas w żaden sposób nie zwiedzie (1, patrz przypis)), nie musimy na każdym kroku weryfikować Jego słów, obietnic czy rad udzielanych przez Objawienie (Objawieniem przez duże "O", w przeciwieństwie do objawień prywatnych, określa się w teologii przekaz zawarty w Piśmie Świętym i Tradycji). Możemy zasadnie ufać i dać się prowadzić Bogu, nawet wtedy, kiedy nasze własne odczucia i sposób percepcji nie zaprowadziłyby nas w to samo miejsce. Bóg po prostu wie, co robi i jeśli jest tym, kim jest (2), nie musimy żądać od Niego każdorazowo dowodów i uzasadnienia. Możemy dać się prowadzić "wiedząc, komu zaufaliśmy", jak mówi św. Paweł, i jest to w pełni racjonalne, spójne i uzasadnione.
Powyższy wstęp miał ukazać, że wiara nie może się obejść bez refleksji i świadomych wyborów, a także to, że aby była ona świadoma i rozumna, nie musi polegać na nieustannej analizie, ale że może być raz podjętym, uzasadnionym racjonalnie aktem zawierzenia Bogu, o którym ma się świadomość, że wymaga nieustannego odnawiania i osobowego zaangażowania.
Chciałbym jednak przejść do problemu niewidzialności Boga, którą utożsamia się czasem z Jego dobrowolną ukrytością, z pewnego rodzaju grą lub nawet złośliwością wobec człowieka.
Pomijając inne przyczyny niewidzialności/ukrytości Boga, których jest więcej i których słuszność oraz wartość można uzasadnić na drodze racjonalnej, chciałbym napisać tylko o jednej, za to zasadniczej i rozstrzygającej. Posłużę się tutaj niedosłownym cytatem z artykułu ks. prof. Piotra Moskala "Problem poznania Boga na drodze doświadczenia religijnego". Niedosłownym, ponieważ terminologia jest wysoce specjalistyczna i niektóre zwroty, także po łacinie, mogą być niezrozumiałe dla czytelnika. Zajmując się tym, czy można oglądać Boga bezpośrednio w Jego istocie żyjąc na ziemi, ks. Moskal pisze:
Jakkolwiek przedmiotem ludzkiego poznania jest byt (jako całość, a więc Bóg potencjalnie również powinien być poznawalny przez człowieka <i jest, tyle, że Jego istnienie i niektóre przymioty, nie zaś Jego natura i istota> - cały dodatek w nawiasie mój), to jednak, ze względu na strukturę człowieka i jego poznania (jedność psycho-fizyczna), konnaturalnym (3) dla ludzkiego intelektu w życiu ziemskim jest to, co istnieje jako osadzone w materii, natura rzeczy materialnych. Bóg jednak jest niematerialny i jako taki nie może być poznany za pomocą wrażeń czy wyobrażeń. Nawet po śmierci dusza za pomocą intelektu nie może ze swej natury poznać boskiej istoty, a to ze względu na to, że ta istota nie jest konnaturalna dla ludzkiego intelektu. Jeśli więc przyjąć, że człowiek zbawiony (jak mówi o tym Objawienie) widzi boską istotę, to warunkiem koniecznym tego widzenia jest pewna transformacja ludzkiego intelektu, spotęgowanie jego siły, w rezultacie czego będzie on konnaturalny w stosunku do istoty Boga (uzyska pewne podobieństwo do niej, władzę jej percypowania - dod. mój). Owo wzmocnienie czy oświecenie intelektu jest czymś dla intelektu nadnaturalnym (nadprzyrodzonym). Czynnik tego dokonujący został nazwany przez św. Tomasza z Akwinu światłem chwały (lumen gloriae). Jest to światło stworzone przez Boga.
Oprócz lumen gloriae potrzebny jest jeszcze jeden konieczny czynnik oglądu bożej istoty. Potrzebne jest coś, dzięki czemu istota Boga będzie poznawczo obecna w podmiocie poznającym. Tym czymś nie może być jednak żadne wyobrażenie ani nawet pojęcie. Żaden przygodny pośrednik poznania (species, similitudo) nie może reprezentować istoty Boga, a to ze względu na wspomnianą absolutną boską transcendencję. Wobec powyższego, trzeba przyjąć, że czynnikiem tym jest sama boska istota. Ona aktualizuje ludzki intelekt. Istota Boga jest zatem zarówno tym, co się widzi, jak i tym, poprzez co się widzi. Innymi słowy, Bóg jest widziany poprzez boską istotę. Bóg sam staje się formą poznawczą ludzkiego intelektu. Stąd Tomasz mówi o widzeniu istoty Boga i o widzeniu Boga przez tę istotę.
Aby intelekt ludzki mógł być wypełniony boską istotą, musi być spełniony pewien warunek. Oto skoro ludzkie intelektualne poznanie jest funkcjonalnie związane z poznaniem zmysłowym, a boską istotę można poznać tylko intelektem, wzmocnionym przez lumen gloriae i wypełnionym boską istotą jako pośrednikiem poznania, istnieje konieczność oderwania intelektu od stworzonych form poznawczych; pojęć, wyobrażeń i wrażeń zmysłowych, a w konsekwencji i od zmysłów, aby możliwe było oglądanie Boga. To oderwanie może dokonać się albo przez śmierć, czyli całkowite oderwanie duszy od ciała, albo przez tzw. porwanie (raptus), w czasie którego zachodzi oderwanie intelektu od zmysłów (autor ma na myśli taki rodzaj poznania, jakiego doświadczyli wg. Pisma Św. św. Paweł i Mojżesz, gdzie mowa jest u tego pierwszego o "pochwyceniu aż do trzeciego nieba" i o oglądzie przez chwilę boskiej chwały). (...)
Jak więc widać, problem niewidzialności Boga, niemożliwości oglądania Go przez człowieka podczas ziemskiego życia, jest bardziej złożony i sugerowana złośliwość Boga lub motywowana obojętnością wobec człowieka Jego ukrytość niewiele mają wspólnego z prawdziwymi przyczynami niemożności powszechnego objawienia się przez Boga człowiekowi (powszechnego, czyli dostępnego wszystkim ludziom, nie tylko wybranym jednostkom, co przecież nie rozwiązałoby problemu, bo zawsze byłby ktoś, kto Boga nie widział i kto mógłby podtrzymywać swoje zarzuty). Problem tkwi w obrazie Boga, jaki mają ateiści i ludzie wysuwający tego typu argumenty. Obraz ten jest bardzo...niewzniosły, materialistyczny, infantylny jednym słowem. Żądać od Boga, aby był widzialny i dostrzegalny zmysłowo, to żądać, aby był On jeszcze jednym z obiektów w przyrodzie, tyle, że posiadającym więcej mocy i siły sprawczej, na podobieństwo kosmicznego Supermana. Jest to elementarnie sprzeczne z pojęciem Boga, które mówi o niematerialności i niestworzoności jako o podstawowych Jego atrybutach (a tym samym jako o kimś nie podlegającym prawu przyczyny i skutku, które dotyczy stworzonej materii, w tym konkretnym wszechświecie zresztą, ponieważ niektórzy fizycy postulują ich więcej, łącząc je z być może odmiennymi prawami przyrody niż te obowiązujące w naszym wszechświecie).
Kto więc z racjonalnie myślących i intelektualnie dojrzałych ludzi może stawiać podobne do powyższych zarzuty oraz domagać się od Boga, aby był On powszechnie dostępny i widzialny dla oka, ponieważ jak się twierdzi inaczej Jego istnienie lub miłość do ludzi stają się niewiarygodne? Wydaje się, że uczciwie nie sposób tego robić. Chyba, że ma się nieprzeciętnie błędną i nikłą wiedzę o Nim, co wydaje się znowu nie być moralnie obojętne, ponieważ żaden uczciwy intelektualnie człowiek nie pozostaje na takim poziomie poznania, jeśli pyta i poszukuje w sposób szczery i poważny, a do tego wydając metafizyczne sądy i moralne oceny dotyczące samego Boga.
Żeby stawiać Bogu zarzuty, nie tylko wypada mieć o Nim elementarną wiedzę, ale jest to moralnie i przedmiotowo konieczne. Moralnie, ponieważ aby postawić w stan oskarżenia kogokolwiek, trzeba mieć wystarczające racje ku temu, a przedmiotowo dlatego, aby po prostu wiedzieć o czym się mówi. Nie zarzucamy przecież krasnalom, że są niewielcy, ani falom radiowym, że są dla oka nierejestrowalne, ponieważ to mieści się w ich pojęciu. Jeśli więc ktoś wypomina Bogu Jego niedostępność (czyli po prostu transcendencję, przekraczanie i nie podleganie temu, co stworzone) i ma odwagę wysuwać względem Niego moralne oceny, powinien skądś posiadać wiedzę, że Bóg powinien być dostępny zmysłom oraz mieć pewność, że jeśli tak nie jest, dopuszcza się On zła lub przynajmniej zaniedbania wobec człowieka.
Tyle, że taka wiedza nie jest możliwa, a samo pojęcie Boga zakłada Jego niematerialność i transcendencję, czyli całkowite panowanie nad stworzonymi przez siebie prawami i ich przekraczanie. Motywy więc takich oskarżycieli stają się dość czytelne, skoro nic nie uzasadnia tego typu pretensji względem Boga. Zarzut więc z niewidzialności Boga (lub Jego skrytości, bo nawet, gdyby miał możliwość objawienia się ludzkim władzom bez uszczerbku dla nich, to mógłby mieć powody nie robić tego i takie też powody dostępne dla rozumu ludzkiego istnieją) w jego nierozbudowanej wersji (ponieważ istnieją bardziej subtelne i dopracowane), zarysowanej powyżej, stawiają najczęściej awanturnicy, ludzie nie zdradzający większego wysiłku na drodze duchowo-intelektualnej, których trudno podejrzewać o szczere poszukiwania w tym obszarze. Jest to prawdopodobnie jakiś mechanizm obronny, próbujący przekierować uwagę na stronę przeciwnika, który jest postacią niewygodną dla kogoś mającego własny plan i pomysł na życie, na rozegranie go według własnych zasad. Nie tylko nie wierzę w Boga, ale na wszelki wypadek upozoruję wyższość moralną nad Nim i wytknę Mu liczne braki w tej sferze, aby być może móc kiedyś usłyszeć "No dobrze, nie wierzyłeś we Mnie, ale pchnęły cię w tę stronę wysokie standardy moralne, więc wina zostaje zrównoważona szlachetnością i stan konta jest czysty. Zapraszam". Tyle tylko, że Boga trudno będzie nabrać, a przeciętnego i niewykształconego nawet wierzącego również niełatwo będzie oszukać, ponieważ tak elementarne błędy w teologicznym rozumowaniu oraz tak nieszczerze ukazane motywy dystansu wobec Boga są wyczuwane natychmiast przez przeciętnego wierzącego, który stara się dobrze prowadzić i posiada jakąkolwiek higienę duchową, co pozwala mu wykształcić elementarną intuicję wobec tego, co wrogie prawdzie, moralnie podejrzane lub po prostu nieuczciwe.
Nie znam prawdziwych przyczyn takiej jakości polemiki i oporu wobec przymiotu niewidzialności Boga, który przysługuje Mu na mocy pojęcia, jakie o Nim mamy. Spekuluję odnośnie motywów, które kierują autorami przedstawionej argumentacji. Nie przychodzi mi jednak nic innego do głowy, skoro trudno ukryć, że o minimum rzetelności czy uczciwości, jakich wymaga omawiana sprawa, nie może być tu mowy. Można przypuszczać, że osoby stawiające podobne do omawianego wyżej zarzuty, i stawiające je w taki właśnie uproszczony sposób (jak wspomniałem, istnieje bardziej dopracowana ateistyczna argumentacja "ze skrytości Boga", jak choćby ta przedstawiona przez filozofa Johna L. Schellenberga w książce "Argument z ukrytości") same sobie nie wierzą, bo nie sposób wierzyć w coś, wobec czego nie ma powodów myśleć, że jest właśnie takim, jak to sobie lub innym przedstawiamy. Jest to więc prawdopodobnie rodzaj gry, teatru mającego ukryć prawdziwe przyczyny (być może nierozpoznane jasno przez samego gracza), a zainscenizować inne. Tyle, że jest to samo w sobie wątpliwe etycznie, skoro tak nierzetelnie podchodzi się do spraw doniosłych, w których chodzi przecież nie tylko o odrzucenie lub przyjęcie pewnych wartości, ale również ewentualnie istniejących Osób.
________________________________
Przypisy:
(1) Pomijam tu problem tego, czy mamy powód wierzyć, że Bóg w ogóle istnieje. Piszę o sytuacji, w której ktoś nie ma problemu z przyjęciem Jego istnienia i chce tylko wiedzieć, czy Bogu temu można ufać i czy racjonalne jest powierzyć Jemu swoje życie.
(2) Czyli tym, o kim mówi to wstępne poznanie, zdobyte choćby poprzez intuicję, która, aby miała moc poznawczą, musi być wynikiem pewnej czystości umysłowo-duchowej, owocem wysiłku w wymiarze również moralnym. Intuicja człowieka zdeprawowanego, podobnie jak jego sumienie, przestają być władzami zdolnymi do kierowania człowieka w stronę prawdy i związanych z nią wartości.
(3) Konnaturalny, czyli współnaturalny, posiadający podobną naturę; mogący się przez to przenikać i rozumieć; istniejący na podobnym poziomie (w tradycji starożytnej myśli greckiej istniała zasada mistyczno-filozoficzna, że tylko podobne poznaje podobne).
Człowieka od Boga oddziela tzw. przepaść ontologiczna, nieskończona różnica natur, uniemożliwiająca człowiekowi dostęp do Boga i relację z Nim, jeśli On pierwszy nie wyjdzie z inicjatywą i dobrowolnie nie udzieli człowiekowi łaski. Łaska jest to forma udzielania się Boga człowiekowi, uczestnictwa człowieka w Jego naturze, do której otwiera On dostęp właśnie udzielając łaski i przysposabiając niejako w ten sposób do przyjęcia czegoś, co z natury przekracza człowieka całkowicie. W prawosławiu mówi się o stworzonych energiach Bożych, umożliwiających człowiekowi wzniesienie się do Boga i uzyskanie podobieństwa do Niego, w katolicyzmie zaś łaskę rozumie się także jako realną obecność samego Ducha Świętego w duszy ludzkiej, która to obecność jest w stanie, przy współpracy człowieka z nią, przebóstwić duszę i nadać całej strukturze duchowo-cielesnej człowieka, status wznioślejszy niż ten przypisany z natury, homo sapiens. Dzięki tej współpracy z łaską i byciu pneumatophores (z gr. "nosicielem Ducha"), człowiek przygotowuje się do życia w nad-przyrodzonej rzeczywistości i pozwala przeniknąć swój bios duchowym i boskim pierwiastkiem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)