Wiara jest zaufaniem temu, co do czego mam powód wierzyć, że jest prawdziwe. (J.P. Moreland)

Wiara religijna i zabobon są czymś całkowicie różnym. Drugie wypływa z lęku
i jest rodzajem fałszywej nauki. Pierwsze jest ufnością. (L. Wittgenstein)

W sytuacji niepewności poznawczej, w jakiej znajduje się człowiek odnośnie istnienia Boga, bardziej racjonalnym jest
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie.
(przekonanie własne)

poniedziałek, 16 września 2019

Precyzyjne dostrojenie (2)

Jest to dalszy ciąg poprzedniego posta i drugi, ostatni już, fragment książki E. Metaxasa Cuda, dotyczący warunków, jakie muszą zaistnieć, aby we wszechświecie pojawiło się życie oraz warunków umożliwiających zaistnienie i ukształtowanie się samego wszechświata.

*

Cud, jakim jest wszechświat

W rozdziale poprzednim omówiliśmy statystyczne nieprawdopodobieństwo istnienia życia na Ziemi, ale co z istnieniem samego wszechświata? Czy jesteśmy w stanie wyrobić sobie jakiś pogląd na temat tego, jakie mogły być szanse, żeby istniał? Większość z nas prawdopodobnie traktuje istnienie wszechświata jako coś oczywistego i jest to zrozumiałe. Zastanówmy się jednak, czy jest to właściwe podejście.
Od zarania ludzkiej świadomości wielu ludzi zadaje pytanie: Dlaczego istniejemy? Zwykle jednak stawiano je jako filozoficzne pytanie oznaczające: Jaki jest sens naszej obecności tutaj? Ale pytanie Dlaczego istniejemy? jest pytaniem tyleż filozoficznym, ile naukowym. Innymi słowy, dlaczego cokolwiek istnieje? Dlaczego jest coś, a nie nic? Dlaczego wszechświat jest tutaj? Jeśli zastanowimy się nad tym pytaniem wystarczająco starannie, okaże się ono nieodparcie oszałamiające.
Zanim posuniemy się dużo dalej, musimy wyjaśnić, że nie zadawalibyśmy tego pytania - z pewnością nie w ten sam sposób - gdybyśmy nie wierzyli, że wszechświat ma początek. W wielu kulturach i w wielu epokach wierzono, że wszechświat istniał zawsze, a zatem nie miał początku. Pogląd ten reprezentowali starożytni filozofowie greccy, a współcześnie, aż do połowy ubiegłego wieku, uważała tak również większość uczonych. Oczywiście starożytni Hebrajczycy wierzyli, że Bóg stworzył wszechświat z niczego, ale prawie żadna inna kultura nie żywiła przekonania, że powstał w jakimś konkretnym momencie.

Termin, jakiego uczeni używali na określenie wszechświata, który istniał zawsze i nigdy nie został stworzony, brzmiał "teoria stanu stacjonarnego". Jednak w połowie XX wieku wielu uczonych zaczęło porzucać ten pogląd i dochodzić do wniosku, że wszechświat mimo wszystko ma początek. Wydawało się, że skromny Mojżesz piszący 35 wieków wcześniej miał w tej sprawie rację. To samo w sobie stanowi potwornie silny argument przemawiający za boskim pochodzeniem Biblii, chociaż jest zagadnienie, które nadaje się do szerszego omówienia przy innej okazji. Nawet gdyby przybywało dowodów na początek wszechświata, część uczonych nadal trzymała się kurczowo teorii stanu stacjonarnego - a niektórzy jeszcze dzisiaj - między innymi chyba dlatego, że koncepcja stworzenia zdawała się implikować istnienie stwórcy, co dla niektórych jest myślą trudną do przełknięcia. Jednak dowodów wciąż przybywało i coraz więcej uczonych uważało, że wszechświat został stworzony w wyniku zjawiska, które ostatecznie stało się znane jako Wielki Wybuch. Termin ten ukuł niechcący fizyk Fred Hoyle podczas wywiadu dla BBC w 1949 roku. Zgodnie z tym poglądem wszechświat powstał - a właściwie eksplodował - z niczego i od tego czasu nadal eksploduje, czyli się rozszerza. Jednak dopiero w 1964 pojawił się solidny dowód, dzięki któremu Wielki Wybuch stał się powszechnie akceptowaną teorią. Wtedy to Arno Penzias i Robert Woodrow Wilson odkryli przez przypadek słynne promieniowanie tła. Po tym odkryciu zapanowała wśród uczonych powszechna zgoda co do tego, że nasz wszechświat powstał kilka miliardów lat temu. Najnowsze szacunki mówią o około 14 miliardach lat.
Gdy myślimy o Wielkim Wybuchu, nie można nas winić za to, że myślimy o eksplozji przypominającej inne eksplozje, które na ogół są chaotyczne i z reguły dość nieprzewidywalne. Jednak Wielki Wybuch - to pierwotne bum, które stworzyło setki miliardy galaktyk składających się z setek miliardów gwiazd i planet - był diametralnie odmiennym rodzajem eksplozji, która była tak niezwykle i precyzyjnie kontrolowana, że naprawdę nie możemy jej sobie wyobrazić. Nic, co człowiek kiedykolwiek był w stanie zrobić, nie może się nawet zacząć zbliżać do jej precyzji. I tylko dlatego, że była właśnie tak kontrolowana, wszechświat istnieje.
Jednak warto zastanowić się nad szczegółami tej precyzji. Co więcej, musimy to zrobić, jeśli chcemy zyskać pewne pojęcie o szalonym cudzie, jakim jest nasze istnienie.

Możemy zacząć od najprostszego przykładu kontroli: prędkości eksplozji. Teraz wiemy, że gdyby prędkość tej tworzącej wszechświat eksplozji była nawet nieznacznie inna, wszechświat by nie istniał. Gdyby była na przykład minimalnie szybsza, materia rozproszyłaby się tak skutecznie, że żadna jej część nie skleiłaby się, żeby utworzyć galaktyki. Gdyby tak się stało, nie byłoby gwiazd ani planet. Jednak gdyby wszechświat rozszerzał się tylko nieco wolniej, połączyłby się w niemal nieskończenie gęstą bryłę, która zawierałaby całą istniejącą materię. Dosłownie. A z powodu powstania tej wielkiej bryły wszystkiego, nie byłoby niczego innego. Ani galaktyk, ani słońc, ani planet. Oczywiście życie jakiegokolwiek rodzaju nie byłoby nawet w najmniejszym stopniu możliwe.
Jednak powiedzenie, że była ona kontrolowana lub precyzyjnie zaplanowana, nawet jeszcze nie zaczyna wyjaśniać, jak dokładnego nadzorowania to wymagało. Rzeczywiście, prędkość, z jaką rozszerzał się Kosmos, począwszy od tej mikroskopijnej kropki, o której mowa, była tak szokująco idealnie zaplanowana, że zdaniem fizyków stanowi to przykład "najbardziej skrajnego precyzyjnego dostrajania odkrytego do tej pory w fizyce". Astrofizyk Hugh Ross mówi, że "analogią, która nawet nie zbliża się do opisu chwiejnej natury tej kosmicznej równowagi (między zbyt dużą, a zbyt małą prędkością), byłby miliard ołówków, z których wszystkie ustawiono by równocześnie prosto na zastruganych końcach na gładkiej szklanej powierzchni bez żadnego pionowego podparcia".

Jest wiele innych przykładów precyzyjnego dostrojenia wszechświata eksplodującego na samym początku 14 miliardów lat temu. Omówimy jedynie garść z nich, ponownie akcentując pogląd, że gdyby choć jeden z tych parametrów różnił się o - w niektórych wypadkach - ułamek ułamka ułamka procenta, sam wszechświat nie mógłby istnieć.
Niektóre przykłady ilustrujące precyzyjne dostrojenie naszego wszechświata mają związek z tak zwanymi czterema oddziaływaniami podstawowymi, o których mówią fizycy, ale większość laików nie ma o nich pojęcia. Te cztery oddziaływania to 1) grawitacja, 2) oddziaływanie elektromagnetyczne, 3) oddziaływanie jądrowe słabe i 4) oddziaływanie jądrowe silne. Większość z nas wie, co to jest grawitacja i co ona powoduje. Oddziaływanie silne wiąże nukleony (to znaczy protony i neutrony) atomu. Oddziaływanie słabe ma związek między innymi z rozpadem promieniotwórczym i reakcjami neutrin, a oddziaływanie elektromagnetyczne zasadniczo wiąże atomy i cząsteczki. Gdyby którekolwiek z tych oddziaływań było w najmniejszym stopniu inne niż w rzeczywistości, nasz wszechświat by nie istniał. Ale jak zostały ustalone wartości tych czterech oddziaływań podstawowych i jak to się stało, że akurat były idealnie prawidłowe, aby mógł powstać nasz wszechświat?
Chyba jeszcze większe wrażenie robi fakt, że każda z tych wartości, których dokładność ma zasadnicze znaczenie, została ustalona raz na zawsze w ciągu jednej milionowej sekundy po Wielkim Wybuchu. Innymi słowy, natychmiast. Próba zrozumienia czegoś, co stało się przed pierwszą milionową sekundy istnienia wszechświata, raczej wykracza poza nasze zdolności pojmowania. Jednak wszystkim, którzy badają te zagadnienia, znany jest fakt, że zanim nasz wszechświat osiągnął wiek jednej milionowej sekundy, wartości tych czterech oddziaływań zostały ustalone niejako na mur-beton. Od tamtego momentu przez 14 miliardów lat nie uległy one najmniejszemu odchyleniu, zaś sądząc po tym, jak zachowywały się dotychczas, możemy założyć, że jutro też będą identyczne. Jak już powiedzieliśmy, każde z tych oddziaływań ma wartość, która, podobnie jak prędkość eksplodującego wszechświata, jest tak zabójczo precyzyjnie skalibrowana, że z trudem możemy to pojąć. Gdyby jedno z tych czterech oddziaływań podstawowych było choćby nieznacznie inne, nasz wszechświat by nie istniał.


Przyjrzyjmy się oddziaływaniu jądrowemu silnemu. Jak już powiedzieliśmy, decyduje ono o tym, jak ciasno przylegają do siebie nukleony. Nauka odkryła, że gdyby to oddziaływanie było o 2% słabsze, protony i neutrony nie mogłyby trzymać się razem, wiec mielibyśmy wszechświat złożony wyłącznie z atomów wodoru (których jądro nie ma w ogóle neutronów i tylko jeden proton). Oczywiście marny byłby to "wszechświat". Z drugiej strony, gdyby oddziaływanie silne było o 0,3% silniejsze, protony i neutrony przylegałyby do siebie tak mocno, że istniałyby jedynie "ciężkie" pierwiastki i wcale nie byłoby wodoru. Życie nie może istnieć ani we wszechświecie,w którym byłby tylko wodór, ani w takim, w którym nie byłoby go zupełnie. Oddziaływanie silne musi być dokładnie takie, jakie jest, bo w przeciwnym razie wszechświat by nie istniał.

Skoro już mowa o możliwości istnienia życia, które jest oparte na węglu, wiemy, że do istnienia jakiejkolwiek jego postaci konieczna jest wielka obfitość tego pierwiastka. Kiedyś zakładano, że być może we wszechświecie mogłoby istnieć życie oparte na krzemie, lecz teraz ten pogląd został powszechnie odrzucony jako nierealistyczny. Żeby gdziekolwiek w naszym wszechświecie było możliwe życie, konieczne są ogromne ilości węgla. W 1953 roku Fred Hoyle - ten sam astronom z Cambridge, który wymyślił termin Wielkiego Wybuchu - odkrył, że aby mogła powstać wystarczająca ilość węgla, stan podstawowy poziomu energetycznego* atomów helu, węgla, tlenu i berylu musi być wyjątkowo precyzyjnie dostrojony. Gdyby poziom energetyczny w stanie podstawowym w którymkolwiek z tych pierwiastków różnił się zaledwie o 1% od faktycznego, we wszechświecie nie byłoby wystarczającej ilości węgla, żeby zaistniało prawdopodobieństwo powstania życia. Dla Hoyle'a, ateisty, było całkowicie nie do pomyślenia z punktu widzenia statystyki, że to idealnie precyzyjne dostrojenie "po prostu się zdarzyło". Jednak cóż innego mogło to tłumaczyć? Hoyle przyznał później, że właśnie odkrycie tych precyzyjnie dostrojonych poziomów energetycznych - i to, co uznał za nieodpartą sugestię, że kryje się za nimi "celowo działająca inteligencja" - bardziej niż cokolwiek innego "ogromnie wstrząsnęło" nim i jego ateizmem. Napisał potem: "Zdroworozsądkowa interpretacja faktów wskazuje na to, że jakiś superintelekt majstrował przy fizyce, podobnie jak przy chemii i biologii, i że w przyrodzie nie ma żadnych ślepych sił wartych wzmianki. Liczby uzyskiwane na podstawie faktów wydają mi się tak przytłaczające, że niemal nie pozostawiają wątpliwości co do tego wniosku".
Żeby we wszechświecie możliwe było jakiekolwiek życie, potrzebujemy nie tylko wielkiej obfitości węgla, lecz także obecności co najmniej 40 innych pierwiastków. Oczywiście mamy ich ponad 100, lecz 40 stanowi niezbędne minimum. Jeśli sięgniemy pamięcią do swoich lekcji chemii w szkole średniej, przypomnimy sobie, że każdy atom ma jądro złożone z protonów i neutronów i że wokół każdego jądra krążą elektrony. Żeby mogły powstawać różnego rodzaju cząsteczki, konieczne jest, żeby elektrony mogły opuszczać swoje orbity wokół jądra jednego atomu i przeskakiwać do innego. Gdyby jednak oddziaływanie elektromagnetyczne było nieco silniejsze,  jądra zatrzymywałyby elektrony na swoim miejscu,  nie pozwalając im się oderwać, aby przyłączyć się do innych atomów. Z drugiej strony, gdyby oddziaływanie elektromagnetyczne było nieznacznie słabsze niż w rzeczywistości, atomy w ogóle nie zatrzymywałyby swoich elektronów. W jednym i drugim wypadku życie nie mogłoby istnieć.

Fizyk Paul Davies zajmujący się teorią cząstek elementarnych powiedział, że "wrażenie zaprojektowania jest nieodparte". Inny zdumiewający przykład tego precyzyjnego dostrojenia dotyczy stosunku oddziaływania silnego do oddziaływania elektromagnetycznego. Sam Davies obliczył, że gdyby stosunek jednego do drugiego różnił się zaledwie o jedną dziesiątą do potęgi szesnastej, nie istniałby wszechświat w znanej nam postaci. Ujmując to inaczej, jeśli wzajemny stosunek tych oddziaływań odbiegałby od faktycznego o 0,00000000000000001 procent, wszechświata by nie było. Tak się jednak składa, że te proporcje są precyzyjnie takie, jak trzeba - i oto jesteśmy.
Jednak nawet to zadziwiająco nikłe prawdopodobieństwo blednie w porównaniu ze stosunkiem oddziaływania elektromagnetycznego do siły grawitacji. Fizycy obliczyli, że gdyby te proporcje różniły się od faktycznych o 1 do 10 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000, wszechświat by nie istniał, ale z jakiegoś powodu jest on taki, jak trzeba.
Statystyczne rzecz biorąc, jest to całkiem niemożliwe, ale raz jeszcze jest jak jest, a my jesteśmy tutaj. Żeby zrozumieć, dlaczego wzajemny stosunek tych wartości jest tak ważny, musimy wiedzieć, że gdyby był on o maleńki ułamek wyższy, powstawałyby tylko duże gwiazdy, gdyby natomiast był zaledwie o maleńki ułamek niższy, powstawałyby tylko małe gwiazdy. Tymczasem, żeby istniała choćby odległa możliwość powstania życia, we wszechświecie muszą być zarówno duże, jak i małe gwiazdy, a to dlatego, że tylko w centrum dużych gwiazd wytwarzana jest większość pierwiastków niezbędnych do istnienia życia. Tylko mała gwiazda, taka jak nasze Słońce, może płonąć stabilnie przez miliardy lat. Bez jego niezwykłej stabilności nie moglibyśmy tu być. I znów ta długa liczba - jedynka poprzedzająca czterdzieści zer, inaczej dziesięć do potęgi czterdziestej - wyraża maksymalny poziom odchylenia, poza którym wykluczona jest nawet możliwość istnienia życia. Oczywiście trudno jest wyobrazić sobie taką liczbę. W swojej książce God's Undertaker matematyk z Cambridge John Lennox mówi, że dokładność potrzebna do aż tak precyzyjnego utrafienia w jakąś liczbę jest "tego rodzaju dokładnością, jakiej potrzebowałby strzelec wyborowy, żeby trafić w monetę na dalekim krańcu widzialnego wszechświata odległym o dwadzieścia miliardów lat świetlnych". Zapewne trudno nam sobie wyobrazić odległość dwudziestu miliardów lat świetlnych, więc posłużmy się inną analogią obrazującą to samo prawdopodobieństwo, którą zaproponował astrofizyk Hugh Ross z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego.

Ross proponuje nam, żebyśmy wyobrazili sobie, że pokrywamy każdy centymetr kwadratowy powierzchni Ameryki Północnej dziesięciocentówkami. Gdy już to zrobicie, ułóżcie drugą warstwę. Nie śpieszcie się. Ułóżcie jeszcze jedną warstwę, a potem następną. I kolejną. Kontynuujcie to zajęcie, aż dziesięciocentówki osiągną wysokość Księżyca, który znajduje się, jak powiedzieliśmy wcześniej, około 384 400 kilometrów nad nami. Oczywiście wymagałoby to dość dużej ilości monet, ale daleko nam jeszcze do końca. Gdy już pokryjecie całą Amerykę Północną do wysokości księżyca, zróbcie dokładnie to samo na miliardzie innych kontynentów o rozmiarach Ameryki Północnej. Jeśli nie jesteście w stanie zlokalizować tak wielu innych kontynentów tej wielkości, po prostu wyobraźcie sobie, że to robicie. Teraz wybierzcie na chybił trafił jedną dziesięciocentówkę z tego miliarda stosów wysokich na 384 400 kilometrów, pomalujcie ją na czerwono i odłóżcie z powrotem. Potem zawiążcie oczy jednemu ze swoich przyjaciół (żadnego podglądania) i poproście go, żeby wziął jedną z monet z jednego z miliarda stosów o rozmiarach kontynentu i wysokości 384 400 kilometrów. Prawdopodobieństwo, że weźmie czerwoną dziesięciocentówkę jest jak jeden do dziesięciu do potęgi czterdziestej. Nie krępujcie się, możecie już zaczerpnąć powietrza.
Liczba tego rodzaju warunków wciąż jeszcze rośnie. Gdyby tylko jeden z nich nie został dokładnie spełniony, wszechświat nie mógłby istnieć.
Wiemy na przykład, że proton ma około 1836 razy większą masę od elektronu, ale uczeni odkryli, że gdyby ten stosunek był nieznacznie większy lub mniejszy, wszechświat by nie istniał. Wiemy również, że średnia odległość między gwiazdami w naszej części Drogi Mlecznej wynosi mniej więcej 50 bilionów kilometrów (w j. ang. bilion to miliard, nie wiem więc, czy nie jest to błąd tłumacza i czy nie chodzi o miliardy km - przyp. autora bloga), ale wiemy też, że gdyby była dużo większa lub dużo mniejsza, nasz Układ Słoneczny nie mógłby istnieć. Gdziekolwiek się obrócimy, natrafiamy na dowody precyzyjnego dostrajania i projektowania. Wygląda to tak, jakby niemal każdy parametr, który jesteśmy w stanie zmierzyć, okazywał się konieczny do istnienia wszechświata, jak gdyby każdy aspekt wszechświata idealnie i celowo zazębiał się z każdym innym aspektem w sposób stanowiący wyzwanie dla naszej wyobraźni, gdy się nad tym zastanawiamy.

Zanim przejdziemy dalej, omówmy jeszcze dwa przykłady precyzyjnego dostrajania, znacznie drastyczniejsze od tych, o których wspomnieliśmy wyżej. Astrofizyk Hugh Ross wyjaśnia, że rozszerzaniem się wszechświata rządzą gęstość materii wszechświata i gęstość energii kosmicznej. Ross twierdzi, że aby było wystarczająco dużo gwiazd i planet, żeby zaistniała możliwość pojawienia się życia we wszechświecie, wartość gęstości materii musi być precyzyjnie dostrojona z dokładnością do jednej dziesiątej do potęgi sześćdziesiątej. Czy będziemy zdziwieni, kiedy dowiemy się, że istotnie jest ona precyzyjnie dostrojona do tego poziomu? Ross mówi również, że gęstość energii kosmicznej musi być skalibrowana do znacznie wyższego poziomu dokładności. Ta wartość musi być precyzyjnie dostrojona do mniej niż jednej dziesiątej do potęgi sto dwudziestej. Na szczęście jest.
Im więcej dowiaduje się nauka, tym staje się jaśniejsze, że chociaż tu jesteśmy, nie powinno nas być. Gdy już zaczniemy się zastanawiać nad szczegółami tego wszystkiego, ogromne nieprawdopodobieństwo naszego istnienia zaczyna się robić trochę niepokojące. Gdy w końcu dostrzegamy niezwykle skrajną niepewność naszego istnienia i zaczynamy rozumieć, że jakby nie liczyć, nie powinno nas być - co mamy myśleć albo czuć? Nasze istnienie wydaje się nie tylko praktycznie niemożliwym cudem, lecz najbardziej szokującym cudem, jaki można sobie wyobrazić; takim, przy którym zdumiewające wcześniej cuda wydają się prawie niczym.
To tak jakby ktoś przekonał was za pomocą logicznych argumentów, że szanse abyście mogli jeszcze kilka razy zaczerpnąć powietrza są nieskończenie małe. Gdybyśmy rzeczywiście w to uwierzyli, zaczęlibyśmy oddychać ostrożnie, może nawet nieśmiało i niepewnie, spodziewając się, że następny wdech nie dostarczy nam tlenu. Niepewność naszego bytu na Ziemi jest tak ogromna, że wystarczy byśmy wytrzeszczali oczy z przerażenia, aż w następnej chwili zdamy sobie sprawę z tego, że rzeczywiście tu jesteśmy i poczujemy gwałtowną wdzięczność za samo nasze istnienie. To naprawdę może być jedyna właściwa i logiczna reakcja na to wszystko, zachwyt, radość i trwanie w autentycznie niezgłębionym cudzie, jakim jest nasze życie.

Są jednak jeszcze dwa pytania, na które należy odpowiedzieć.
Pierwsze brzmi: Dlaczego wcześniej o niczym takim nie słyszeliśmy? Oczywiście kilka osób coś z tego wcześniej słyszało, może na przykład na kazaniu jakiegoś popularnego, szczególnie znającego się na rzeczy duchownego skupiającego się na apologetyce. Ale większość nie słyszała. Dlaczego? Głównie dlatego, że to, czego dowiaduje się społeczeństwo, czy to z mediów, czy z podręczników szkolnych, zawsze zostaje daleko w tyle za tym, czego dowiaduje się nauka. Tak więc, jeśli w ostatnich latach doszło do jakiegoś nowego odkrycia, nie oznacza to, że informacja o nim zostanie natychmiast podana do publicznej wiadomości i rozpowszechniona. Nawet większość uczonych zostaje daleko w tyle, jeśli chodzi o wiele z tych nowych informacji i nadal trzyma się kurczowo przestarzałych koncepcji i teorii. Każdy uczony skupia się na swojej dziedzinie i trudno oczekiwać, że będzie na bieżąco z najnowszymi teoriami kosmologicznymi, podobnie jak nie można się raczej spodziewać, że lekarz rodzinny będzie wiedział, co się dzieje w awangardowych badaniach nad każdą chorobą. To po prostu nie jest możliwe. Wreszcie wielu uczonych tak mocno trzyma się materialistycznych założeń, że są wrogo nastawieni do tych koncepcji i po prostu mogą nie traktować ich wystarczająco poważnie, żeby im się lepiej przyjrzeć. Jednak im więcej czasu mija, tym więcej pojawia się dowodów na poparcie teorii precyzyjnego dostrojenia, więc konsensus uczonych staje się z każdym dniem powszechniejszy, dzięki czemu trudniej jest usprawiedliwić wyłamywanie się z niego. Oczywiście nie oznacza to, że niektórzy nie próbują.

To prowadzi do naszego drugiego pytania. Co mamy rozumieć z tak zwanych teorii "wszystko, byle nie to", które dość desperacko próbują znaleźć okrężną drogę omijającą coraz więcej dowodów na precyzyjnie dostrojony wszechświat i wynikające z tego konsekwencje? Obecnie najpopularniejszą z nich jest tak zwana teoria wielu wszechświatów - lub "wieloświatów" - zakładająca istnienie nieskończonej liczby wszechświatów, których "nie możemy dostrzec". Zgodnie z tą niemal komicznie sprytną koncepcją, jeśli istnieje nieskończona liczba innych wszechświatów - a jest to nieskończenie wielkie "jeśli" - jeden z nich musi oczywiście posiadać przez przypadek wszystkie zmienne idealnie dopasowane do tego, żeby wszystko istniało w takiej postaci, w jakiej faktycznie istnieje. Czy bylibyście zatem bardzo zdziwieni, dowiadując się, że przypadkiem istniejemy właśnie w tym jednym wszechświecie? Ale z nas szczęściarze. Oczywiście nie ma żadnych naukowych  na poparcie tej teorii, chyba, że po prostu "nie możemy ich dostrzec". O tej teorii wieloświatów wybitny fizyk John Polkinghorne powiedział: "Uznajmy te spekulacje za to, czym w istocie są. Nie są fizyką, lecz w najściślejszym tego słowa znaczeniu metafizyką. Nie ma żadnego czysto naukowego powodu, żeby wierzyć w zespół wszechświatów". Filozof Richard Swinburne ujął to mniej dyplomatycznie: "Zakładanie istnienia biliona bilionów innych wszechświatów zamiast jednego Boga, żeby wyjaśnić uporządkowanie naszego wszechświata wydaje się szczytem irracjonalności".

Tak więc, ponieważ już odpowiedzieliśmy na te dwa pytania i trzymamy się wyłącznie tego, co na początku XXI wieku jest nam w stanie powiedzieć nauka, nie sposób chyba uniknąć logicznego wniosku, że istnienie naszego wszechświata jest cudem i to cudem niesamowitym. Im więcej wiemy, tym jest bardziej oczywiste, że nie powinniśmy tu być i zastanawiać się nad naszą obecnością tutaj. Jesteśmy odległym matematycznym prawdopodobieństwem. Czy tylko zbywamy to wzruszeniem ramion i idziemy dalej, czy ośmielamy się zastanawiać nad konsekwencjami? Powiedzenie po prostu jest jak jest albo wyczarowywanie luku ratunkowego prowadzącego do nieskończenie wielu wszechświatów oznacza ignorowanie jasnej wymowy zgromadzonych faktów. Odwracanie się plecami lub marudzenie, że potrzeba więcej czasu, aby to przemyśleć, wydaje się intelektualną nieuczciwością. Rozum i nauka zmuszają nas do zobaczenia tego, czego poprzednie pokolenia zobaczyć nie mogły: że nasze istnienie jest szokującym i zdumiewającym cudem. W dodatku cudem tak zadziwiająco, a może tak niepokojąco cudownym, że przy nim wszelkie cuda, takie jak rozstąpienie się wód Morza Czerwonego, bledną i zdają się tak błahe, że niemal nie zasługują na naszą uwagę, jakby były czymś, co z łatwością robi małe dziecko, w dodatku w półśnie. Jest to coś, na co najbardziej ludzką reakcją jest przerażenie połączone ze zdumieniem, z pradawną nabożną czcią i dziecięcą radością.

Za: Eric Metaxas, Cuda, ZNAK 2015.
__________________________________

Nie będę podsumowywał treści obu postów, pozostawiam wnioski (nielicznym) czytelnikom. Sądzę jednak, że nie tak trudno rozsądzić, czy stan badań omawianych w nich nauk są dla wierzących ciosem, czy raczej są dla ich przekonań choćby minimalnym wsparciem i mogą być bardziej umocnieniem, niż podkopaniem ich wiary. Nauka jest ważna, trudno dziś wierzącemu pomijać ją całkowicie i nie śledzić jej postępów, konfrontując je jakoś z metafizycznymi i religijnymi przekonaniami. Problem leży w tym, czy niewierzący mają powód wykorzystywać ją przeciw religii i czy ona sama - nauka - daje im takie narzędzia do ręki. Jak widać, nie bardzo, agresja więc i powoływanie się w walce z religią przez współczesny, walczący ateizm na naukę, są nie tylko nieuzasadnione, ale są też skutkiem nieporozumienia, niedoinformowania. Nauka nie musi sprzyjać religii, może być wobec niej obojętna i takie jest zamierzenie metody naukowej, aby nie sięgać w dziedziny metafizyczne i nadprzyrodzone, tylko pozostać przy badaniu tego, co dostępne zmysłom i doświadczeniu. Bardzo ważne jest jednak to, czy nauka religii zaprzecza, czy jest z nią w podstawowy sposób skonfliktowana. Gdyby tak było, religia miałaby poważny problem, w pewnej mierze nierozwiązywalny, nie do pokonania. Nauka byłaby wtedy murem, o który religią się rozbija. Jak jest, przynajmniej w dziedzinie kosmologii i częściowo fizyki, mogliśmy się przekonać w obu postach. Jeśli nauka nie daje narzędzi do walki z religią, to trudno nie widzieć złej woli i propagandy w hasłach mówiących o tym, że nauka jest śmiercią i końcem religii. Nie tylko zwodzi się wierzących i odbiera im spokój, ale zabiera im się także czas, który poświęcają na odpieranie wyssanych z palca zarzutów i wykazywanie fałszywości twierdzeń przeciwników, zamiast robić to, co uznają za ważne i cenne. Powtórzę to, co napisałem w pierwszym poście - nie wolno nikogo niepokoić, jeśli nie ma się ku temu uzasadnionego i ważnego powodu. Można dyskutować problemy naukowe i konfrontować je z religijnymi przekonaniami, ale to coś zupełnie odmiennego od zawracania ludziom głowy przez głoszenie kategorycznych i uproszczonych haseł, które nie mają faktycznego (p)oparcia w nauce, a wygłaszanych w jej imieniu. Wierzący mają co robić i jeśli nie natrafia się w nauce na mury, o które wierzący mogliby rozbić sobie głowy, to warto ich zostawić w spokoju i pozwolić im robić to, do czego jako wierzący są powołani, bez dyskredytowania ich w imię nauki za pomocą nierzetelnie i prowizorycznie skleconych narzędzi, przekonując ich na każdym kroku, że są głąbami i nieukami.
Wierzący ma się dobrze pod drzewem nauki. Jeśli chce mu się wyrwać i połamać flet, na którym gra, bo ma potrzebę wyrażać wdzięczność za istnienie, w świecie natury czuje się u siebie, a jego twarz jest częściej uśmiechnięta, to moralną powinnością jest mieć uzasadniony ku temu powód. Nie tylko warto, ale obowiązkiem każdego przeciwnika religii jest o tym pamiętać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz