Wiara jest zaufaniem temu, co do czego mam powód wierzyć, że jest prawdziwe. (J.P. Moreland)

Wiara religijna i zabobon są czymś całkowicie różnym. Drugie wypływa z lęku
i jest rodzajem fałszywej nauki. Pierwsze jest ufnością. (L. Wittgenstein)

W sytuacji niepewności poznawczej, w jakiej znajduje się człowiek odnośnie istnienia Boga, bardziej racjonalnym jest
- w świetle posiadanych racji za i przeciw - a także bardziej owocnym społecznie i egzystencjalnie (dla ludzkich zbiorowości,
jak i dla wzrostu moralno-duchowego jednostki) opowiedzieć się za Jego istnieniem i podjąć ryzyko wiary.
Wielkie, wiarygodne i ważkie aksjologicznie idee wymagają bardzo silnych racji, aby mogły zostać odrzucone.
Ateizm nie posiada silnych i spójnych racji podważających teizm (wiarę w osobowego Boga), jest też jednym z najsłabiej filozoficznie
uzasadnionych światopoglądów, tym samym opowiedzenie się za teizmem jawi się jako akt bardziej spójny intelektualnie
i właściwszy moralnie.
(przekonanie własne)

czwartek, 4 stycznia 2018

Nowy Ateizm oraz "rzetelność" Ch. Hitchensa w oczach Davida B. Harta

Trafiłem na dwie recenzje książki Ch. Hitchensa "Bóg nie jest wielki" i obie recenzje to w rzeczywistości lista błędów lub zafałszowań, jakich dopuszcza się jeden z czterech jeźdźców ateizmu. David B. Hart, teolog prawosławny, w artykule "Moda na ateizm", opublikowanym w czasopiśmie dominikańskim "Teofil. Dziedziniec pogan", rozprawia się brutalnie z nierzetelnością niewierzącego dziennikarza. Załączam fragmenty artykułu Harta, w którym poddaje on surowej krytyce poglądy nowych ateistów (cięty język przejął od swoich polemistów), przedstawione m.in. w pracy zbiorowej "50 głosów niewiary. Dlaczego jesteśmy ateistami", najobszerniej cytując fragmenty dotyczące książki Hitchensa:

"Wydaje mi się, że jestem bliski stwierdzenia, że cały ruch Nowego Ateizmu jest tylko chwilową modą - nie punktem zwrotnym w kulturze, jak się wydaje jego zwolennikom, ale wyłącznie jednym z okazjonalnych i niewytłumaczalnych rynkowych trendów, które w nieunikniony sposób skończą jak disco, opery mydlane czy The Bridges of Madison County. Bynajmniej nie dzieje się tak, dlatego że dzisiejszy "rynek idei" jest szczególnie wyspecjalizowany w oddzielaniu mądrych argumentów od głupich. Ale ostatni trend w kierunku pewnego typu bezbożności, jak mi się wydaje, do tej pory okazał się tak banalny, moralnie i intelektualnie, że może być zakwalifikowany jako forma lekkiej rozrywki, a kultura masowa prędzej czy później zawsze męczy się swoją ofertą i przejdzie do innych, równie ulotnych, zabawek.

Przyjrzyjmy się chociażby wydanej ostatnio książce: 50 Voices of Disbelief: Why we are Atheists. Należałoby założyć, że kolekcja esejów napisanych przez pięćdziesięciu inteligentnych ludzi, a zarazem gorliwych ateistów będzie zawierać chociażby jeden przekonujący, dobrze zorientowany, moralnie głęboki albo konceptualnie chwytliwy argument za niewiarą w Boga. Oczywiście z taką nadzieją po nią sięgałem. Zamiast tego odszedłem z całkowicie bezbarwnym nagromadzeniem gadaniny i napuszenia, czując raczej, jak gdybym opuścił wielkie przyjęcie, na którym poczęstowano mnie wyłącznie kruszonym lodem i parą wodną.
Szczerze mówiąc, płytkość nie jest równomiernie niezmącona. Niektórzy z pisarzy prezentują taki stopień niepewności, nieporadności w przedstawianiu swoich przypadków, że zasadniczo jakość esejów jest odwrotnie proporcjonalna do aury autorytetu, jaką zdają się roztaczać wokół siebie. (Dwa zdania dalej autor wymienia słabości poszczególnych argumentów, zaczynając od działu "filozofów", cytuję tylko niektóre) (...) M. Tooley nie lubi obrazu Jezusa, który wyłania się z Ewangelii, przynajmniej w jego interpretacji. Ch. Overall wskazuje, że żadna z jej dziecięcych modlitw nie została wysłuchana - ergo Boga nie ma. A.C. Grayling rzuca kilka spośród swoich ulubionych papierowych karykatur. L. Pudry myli histeryczny strach wobec religijnej prawdy z racjonalnym argumentem. G. Oppy precyzuje swoje osobiste credo, które, jak rozumiem, powinno być nie do odparcia, ponieważ ma ponumerowane paragrafy. JJ.C. Smart uważa cuda za nieprawdopodobne z naukowego punktu widzenia (kto by na to wpadł?). I tak dalej. (...)

Naukowcy prezentują się również dość marnie. Między nimi Victor Strenger jest najbardziej lekkomyślnie pewny siebie, ale jego niemożność rozróżnienia opozycji pomiędzy fizycznym czymś a niczym (w sensie "nic jako takie") a logiczną różnicą istnienia i nieistnienia czyni jego argument próżnym. Pisarze z innych dziedzin nie oferują nic więcej. Cudowny Randi, magik, wie, że w świecie jest dużo łatwowierności. Historyk nauki M. Shermer zauważa, że jest bardzo wiele sprzecznych ze sobą systemów religijnych. Dziennikarka E. Tom miała niezrównoważonego katechetę, kiedy była dzieckiem, itd. Prawdopodobnie cały projekt osiąga swoje reductio ad absurdum w momencie, kiedy pisarz science-fiction S. Williams wyjaśnia, że nauczył się odrzucać wszystko, co nadprzyrodzone pod wpływem oglądania serialu Doktora Who.
Ostatecznie książka jako całość nie wnosi absolutnie nic - jak, szczerze mówiąc, wszystkie książki tego typu - i muszę przyznać, że jest to cokolwiek przygnębiające. Wydaje się oczywiste, że niezwykła mdłość literatury Nowego Ateizmu jest po prostu odbiciem mdłości całej publicznej debaty religijnej naszych czasów, po stronie zarówno wierzących, jak i niewierzących. Po części, rzecz jasna, przyczyną są nowoczesne media, które promują tylko fragmentaryczne, pełne sloganów i emocjonalności debaty, ale również dlatego, że całe stulecia narastającej sekularyzacji społeczeństwa pozostawiły nas ze wspólną gramatyką, która być może nie jest już dłużej adekwatna do twierdzeń, jakie stawia refleksyjna wiara i refleksyjna niewiara.

Głównym powodem mojej melancholii jest jednakże moje niewzruszone przekonanie, że najbardziej krzykliwym spośród dzisiejszych niewierzących brakuje odwagi, zmysłu moralnego i głębi intelektualnej właściwych im poprzednikom w niewierze. Moim największym zarzutem wobec nich nie jest ich sceptycyzm czy ateizm; raczej fakt, że w ogóle nie są sceptyczni i kupili tanio swój ateizm, z pewnego rodzaju grubiańską arogancją, która pozwala człowiekowi uważać się za wybitnego stratega, ponieważ jego czołgi zajęły miasteczko zamieszkane przez nieuzbrojonych wieśniaków, albo za wielkiego kochanka z powodu posiadania wystarczającej sumy pieniędzy na skorzystanie z usług domu publicznego. Jak długo ktoś może z wyprzedzeniem planować kolejne podboje, wybierając miejsca najsłabszego oporu, tak długo może uważać się za Casanovę lub Napoleona (albo nawet lepiej: pierwszego bez rzeżączki, drugiego bez Waterloo).
Ale jak długo duch może się delektować tego typu zwycięstwami? I jak długo powinniśmy marnować nasz czas na najzwyklejszą banalność Nowych Ateistów - z ich dziecinnie manichejską wizją historii, brakiem poczucia tragizmu, ich obojętnością na kulturową złożoność moralnych "prawd, nieusprawiedliwionym brakiem ciekawości, ogólnikowym bełkotem o abstrakcyjnej "religii" i absurdalnym optymizmem dotyczącym przyszłości, której oczekują?

Szczerze mówiąc, nie jestem obojętny. Totalna niezdolność współczesnego ateizmu do wyciągania wniosków jest społeczną i duchową katastrofą. Coś olśniewającego i niezastępowalnego odeszło z naszej kultury - jakaś ogromna moralna i intelektualna zdolność, która kiedyś inspirowała bardziej heroiczne akty zarówno wiary, jak i niewiary. Sceptycyzm i ateizm są, przynajmniej w swoich najlepszych przejawach, pełnymi godności, wartościowymi, a nawet koniecznymi tradycjami i nawet najbardziej żarliwi wierzący powinni przyznać, że są one często powodowane moralnym sprzeciwem wobec zła i cierpienia, zepsucia religijnych doktryn, suchych dogmatyzmów i bezmyślnych fideizmów, światowej potęgi wykorzystywanej w imię nadprzyrodzonych dóbr. W najlepszych przejawach niewiary jest coś z moralnej wielkości proroków - głęboki i godny podziwu sprzeciw wobec podstępnych form idolatrii, które zniewalają umysły i usprawiedliwiają nasze najgorsze okrucieństwa.
Prawdziwy sceptyk jest również kimś, kto rozumie, że droga krytycznej podejrzliwości jest czymś innym niż łatwe porzucenie jednej wizji absolutnej prawdy i jej zamiana na inną - powiedzmy, fundamentalistycznego chrześcijaństwa na fundamentalistyczny materializm albo coś mgliście i niewłaściwie nazywanego humanizmem. Hume, na przykład, nigdy nie zamienił jednego dogmatyzmu na inny ani jednej łatwej pewności na inną. Rozumiał, jak radykalne są konsekwencje sceptycyzmu, który promował, i jak godzą one w podstawy nie tylko bezmyślnej wiary, ale i dumnej racjonalności.
Prawdziwie głęboki ateista to taki, który zmierzył się z próbą zrozumienia odrzucanych poglądów w ich najbardziej wyrafinowanej formie i zrozumienia konsekwencji, jakie wypływają z tego odrzucenia. Wśród Nowych Ateistów nie ma ani jednego, o którym można by to powiedzieć, i cały ruch musi jeszcze wciąż podejmować próby stworzenia choć jednej książki lub eseju, które byłyby czymś więcej niż tylko niesmacznie doktrynalną i zdumiewającą ignorancją diatrybą. (...)

(tu opuściłem aż kilka stron, aby przejść do Hitchensa)

Jednakże, aby docenić prawdziwego ducha Nowego Ateizmu i właściwie ocenić jego intelektualną głębię, trzeba zwrócić się do Christophera Hitchensa. Bez wątpienia jest najbardziej krzykliwym wykwitem lekkomyślności Nowego Ateizmu, jak również (nieprzypadkowo) najzabawniejszym, ale uważam to za dowód, że w najmniejszym stopniu ze wszystkich ulega samooszukiwaniu. Jego "God is not great" ("Bóg nie jest wielki" w j. polskim) nie pozostawia najmniejszego cienia wątpliwości, że kiedykolwiek zamierzał stworzyć cokolwiek innego niż tylko luźną parodię bez pretensji do logicznego porządku ani naukowego rygoru. Jego sporadyczne uciekanie się do filozoficznych argumentów świadczy o tym, że nie tylko wypływa na nieznane sobie wody, ale najzwyczajniej nie jest nimi zainteresowany. Jego okazjonalne nawiązania do Hume'a i Kanta dowodzą, że żadnego z nich nie czytał zbyt uważnie. Najwyraźniej wierzy, że Nietzsche, ogłaszając śmierć Boga, miał zamiar dosłownie stwierdzić, że najwyższa istota zwana Bogiem spotkała swój koniec. Tytuł jednego z rozdziałów jego książki brzmi "Metafizyczne postulaty religii są fałszywe", ale nigdzie w tym rozdziale Hitchens nie wspomina, jakie są to postulaty, ani jakie są ich wady.

Co więcej, w warstwie czysto historycznej i tekstowej książka Hitchensa jest tak nieprzeciętnie naszpikowana błędami, że nawet nie chce się ich liczyć (podobnie twierdzi autor innej recenzji w j. polskim, którą niedługo przytoczę na blogu). Wydobądźmy kilka na powierzchnię: mówi o etosie Dietricha Bonhoeffera jako o "godnym podziwu, ale mętnym humanizmie", co mniej więcej równa się stwierdzeniu, że Ghandi był apostołem bezlitosnego podboju i wyzysku słabszych. Miesza fakty z pierwszej i czwartej wyprawy krzyżowej. Przytacza jako fakt dawno obalony mit o tym, że chrześcijanie zniszczyli dzieła Arystotelesa i Lukrecjusza albo że systematycznie palili księgi pogańskiej starożytności, co rzecz jasna jest dokładnym zaprzeczeniem rzeczywistości. Mówi o tradycyjnej wrogości "religii" (cokolwiek by to miało znaczyć) wobec medycyny, mimo iż współczesne szpitale biorą swój początek z monastycyzmu i zaangażowania chrześcijańskich misji w badania medyczne i opiekę nad chorymi, począwszy od IV w. aż po czasy współczesne. Powiada, że niezliczona liczba osób padła ofiarą sporów wczesnego Kościoła wokół uznania, które ewangelie są prawowierne (de facto nikt z tego powodu nie zginął). Twierdzi, że Myles Coverdale i John Wycliffe zostali spaleni żywcem na stosie, mimo iż obaj umarli z przyczyn naturalnych. Zdaje sobie sprawę, że ostatnie dwanaście wersów szesnastego rozdziału Ewangelii wg. św. Marka to późniejszy dodatek, ale wyobraża sobie, że znaczy to tyle, że cały opis Zmartwychwstania również. Informuje nas, że wiadomo powszechnie, iż Augustyn jest autorem mitu Wędrującego Żyda, mimo iż św. Augustyn umarł osiem stuleci przed tym, jak ta legenda ujrzała światło dzienne. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej...

Ostatecznie moglibyśmy przymknąć oko na te nieścisłości, gdyby książka Hitchensa prezentowała cokolwiek z grubsza przypominającego argument racjonalny. Przecież to nie lada przedsięwzięcie spojrzeć z pogardą na historię religii, nawet jeśli Hitchens ekstrawagancko myli prawie wszystkie fakty. Żeby jednak być absolutnie uczciwym, muszę przyznać, że nie wiem, co jest głównym argumentem Hitchensa. Nie jest nawet jasne, co rozumie on pod pojęciem "religia". Na przykład opowiada się przeciw obrzezaniu kobiet, co należy pochwalić, ale - niechże mi ktoś to wytłumaczy - co to ma wspólnego z religią? Obrzezanie kobiet jest praktyką rozpowszechnioną w kulturze Afryki Subsaharyjskiej, ale nie wiąże się z jakimś konkretnym credo. Co jeszcze dziwniejsze, oburza się na wierność młodych hindusek maltretowanych, a nawet mordowanych z powodu niewystarczających posagów. Oczywiście, wszyscy dzielimy jego oburzenie, ale o co mu właściwie w tym wszystkim chodzi?

Stwierdzam, że argumentacja Hitchensa przeciw wierze składa się w większości z serii anegdotycznych entymematów - to znaczy sylogizmów, w których jedna z przesłanek jest pominięta. Niestety, w większości przypadków brakuje przesłanki większej, więc trudno dociec, co łączy mniejszą przesłankę z wnioskiem. Wystarczy jedynie spróbować zapisać niektóre z jego argumentów w postaci klasycznego sylogizmu, żeby wykazać trudność:

Przesłanka większa: [pominięta]
Przesłanka mniejsza: Evelyn Waugh zawsze był swego rodzaju łajdakiem, a jego katolicki szowinizm jeszcze to pogarszał.
Wniosek: Religia jest zła.

Przesłanka większa: [pominięta]
Przesłanka mniejsza: Jest wielu złych buddystów.
Wniosek: Wszystkie wierzenia religijne są fałszywe.

Przesłanka większa [pominięta]
Przesłanka mniejsza: Timothy Dwight sprzeciwiał się szczepieniom przeciw ospie.
Wniosek: Nie ma Boga.

Wyobrażam sobie, że można by odpowiedzieć serią przeciwnych entymematów. Może:

Przesłanka większa: [pominięta]
Przesłanka mniejsza: Starożytni chrześcijanie budowali szpitale.
Wniosek: Religia jest dobra.

Przesłanka większa: [pominięta]
Przesłanka mniejsza: Średniowieczne skryptoria uchroniły znaczną część literatury starożytnej przed zniknięciem.
Wniosek: Wszystkie wierzenia są prawdziwe.

Przesłanka większa: [pominięta]
Przesłanka mniejsza: George Bernard Shaw (przypomnę - ateista; przyp. autor bloga) sprzeciwiał się szczepieniom przeciw ospie.
Wniosek: Bóg istnieje.

Ale to raczej zaprowadzi nas donikąd. I ostatecznie wątpię, czy ma jakiekolwiek znaczenie.

Wydaje mi się, że jedynym naprawdę skutecznym antidotum na znużenie czytaniem Nowych Ateistów jest relektura Nietzschego. W porównaniu z nimi, siła jego protestu przeciw chrześcijaństwu wydaje się o wiele bardziej bezpośrednia i niepokojąca, nawet ponad sto lat po jego śmierci. Być może jego intelektualna odwaga - gotowość wyjścia naprzeciw konsekwencjom odrzucenia chrześcijańskiej opowieści o prawdzie i transcendentnym dobru bez stosowania uników ani odwrotu - jest wielkim wymaganiem stawianym innym myślicielom i sprawia, że w porównaniu z nimi dzisiejszy ateizm wydaje się zwykłym tchórzostwem.

Przede wszystkim, Nietzsche rozumiał, jak wielkie konsekwencje miały narodziny chrześcijaństwa i jak wielkie przyniesie jego upadek. Był na tyle inteligentny, żeby nie koncentrować się na miło brzmiących moralnych pewnikach, do których nie miał żadnego prawa. Tak jak rewolucja chrześcijańska stworzyła nową wrażliwość, odwracając wiele z najwyższych wartości z pogańskiej przeszłości, tak samo upadek chrześcijaństwa, jak Nietzsche wiedział, wskazuje na inny, być może równie katastrofalny zwrot w moralnej i kulturalnej świadomości. Jego słynna opowiastka w Wiedzy radosnej o szaleńcu, który ogłasza śmierć Boga, nie jest hymnem ateistycznego triumfalizmu. Szaleniec rozpacza nad zwykłymi ateistami - tymi, którzy po prostu nie wierzą - i do nich adresuje swoją wieść. W stanie ich moralnego zadowolenia, ich spokoju sumienia widzi najczystszej postaci głupotę. Nie obawiają się śmierci Boga, ponieważ nie zdają sobie sprawy, że ten heroiczny i szalony akt odrzucenia wymazał horyzont, rozdarł niebiosa, pozostawił nas tylko z niepewnymi zasobami naszej woli, za pomocą których mamy walczyć z nieskończoną bezsensownością, która odtąd zagraża światu.
Ponieważ rozumiał, co się stało, kiedy chrześcijaństwo weszło w historię, ogłaszając śmierć Boga na krzyżu i wyniesienie żydowskiego wieśniaka ponad panteon innych bóstw. Nietzsche rozumiał również, że odejście chrześcijańskiej wiary nie pozwala na powrót do pogańskiej naiwności i wiedział, że potężne przewrócenie wartości ukształtowało w nas sumienie, którego poprzedni porządek nie był w stanie rozwinąć. Zrozumiał też, że śmierć Boga ponad nami jest również śmiercią człowieka jako takiego w nas samych. Gdybyśmy byli wyłącznie przypadkowym efektem działania sił fizycznych, wolna wola byłaby nieograniczona niczym poza sobą samą, a kto potrafi wyobrazić sobie, jaki świat wyrósłby z takiej bezprecedensowej i przerażającej wizji?

Zatem dla Nietzschego przyszłość waży się pomiędzy dwiema możliwymi drogami: ostatecznym nihilizmem, który nie rości sobie prawa do niczego ponad chwilowe pociechy na drodze materialnego zaspokojenia, albo jakimś osiągnięciem kreatywnej woli, zainspirowanej przez nowy i światowy mit, na tyle silnym, żeby zdyskredytować stary mit chrześcijańskiej rewolucji (dla niego, rzecz jasna, jest to mit Ubermensch).
Może tak, może nie. Nietzsche prawie na pewno miał rację, mówiąc, że wyłącznie formalny ateizm nie jest równoznaczny z prawdziwą niewiarą. Jak pisze w Wiedzy radosnej: "Kiedy umarł Budda, ludzie przez kolejne wieki pokazywali jego cień w jaskini, ogromny i przerażający cień. Bóg umarł: ale ponieważ rodzaj ludzki jest tak skonstruowany, pewnie będą jaskinie, w których przez tysiąclecia ludzie będą pokazywać Jego cień. A my - my musimy pokonać ten cień!". Mogłoby się wydawać, że Nietzsche odnosi się tutaj do "ludzi wiary" - tych biednych dusz, które pielęgnują swój spokój, owczy pęd w kierunku kościoła w każdą niedzielę, aby czcić Boga, który umarł - ale nie o to mu chodzi.
Odnosi się przede wszystkim do tych, którym się wydaje, że pozbyli się Boga, po prostu przestając wierzyć w Jego istnienie. Dla Nietzschego scjentyzm - wiara, że nowoczesna metoda naukowa jest jedyną drogą do poznania prawdy, zdolną również zapewnić moralną prawdę i moralny sens - jest najgorszym z możliwych dogmatyzmów i najbardziej patetyczną spośród metafizycznych tęsknot. Jego zdaniem, jest to tego typu postawa jaką prezentują właśnie tacy ludzie jak Nowi Ateiści, trzymając się ulotnych śladów chrześcijańskiej moralności, którą absurdalnie nazwali humanizmem., która każe im chować się w jaskiniach i czcić cienie. Ponieważ nie rozumieją przeszłości ani natury duchowej rewolucji, która była ich udziałem, a teraz zniknęła z zachodniego społeczeństwa, nie są w stanie zrozumieć zagrożeń przyszłości. (...)

Za: Moda na ateizm, David B. Hart, artykuł w Teofilu 2 (31) 2012, poświęconym ateizmowi.